Francuski dziennikarz i pisarz polityczny (z polskimi korzeniami) Guy Sorman zwracał mi uwagę, by porównywać alternatywy istniejące z istniejącymi. Rzecz w tym, że my nie tylko możemy wyobrazić sobie wszystko, ale w dodatku nasze wyobrażenia mogą być znacznie piękniejsze od rzeczywistości. Mają one tylko jedną wadę – że realnie nie istnieją.
W polityce to się sprawdza, chociaż nie jestem pewien, czy np. sprawdza się w literaturze, to znaczy w beletrystyce. Mam bowiem wrażenie, że z roku na rok wyobraźnia współczesnych pisarzy ubożeje do tego stopnia, że z widocznym trudem przychodzi im proste odwzorowanie rzeczywistości. To ubóstwo wyobraźni rekompensują sobie „organizacyjną krzątaniną”, to znaczy nagradzają się nawzajem i obcmokują, tworząc w ten sposób pozór życia umysłowego i hierarchię, podobnie jak filozofowie, którzy w identyczny sposób usiłują wypełnić pustkę.
W starożytności filozofia była bowiem syntezą całej ówczesnej wiedzy. Potem stało się to już niemożliwe, w związku z czym filozofowie opowiadają nam o sobie, swoich urojeniach, upodobaniach, czy antypatiach. Do niedawna niektóre z tych opowiadań bywały interesujące, ale filozofowie z roku na rok też stają się coraz głupsi, więc początkowo wyraźna granica oddzielająca rejony literatury czy filozofii od rejonów psychiatrycznych, coraz bardziej się zaciera.
Skoro tak, to wróćmy do polityki. Sporym rezonansem w opinii publicznej odbiła się uwaga ambasadora Rzeczypospolitej w Republice Francuskiej, pana Jana Emeryka Rościszewskiego, który powiedział, że jeśli Ukraina zacznie mieć problemy z obroną swojej niepodległości, to Polska „nie będzie miała innego wyjścia”, jak włączyć się do wojny z Rosją. Z kół rządowych dobiegały wprawdzie uspokajające wyjaśnienia, że pan ambasador tak naprawdę chciał powiedzieć coś zupełnie innego, a poza tym nie ma on wielkiego doświadczenia dyplomatycznego, podobnie zresztą jak większość pozostałych ambasadorów, którzy obecnie już nie muszą ani odbywać żadnych studiów, ani nawet znać języków obcych. Trudno o lepszą ilustrację sytuacji, w której uprawianie jakiejkolwiek polityki polski rząd ma surowo zakazane, ograniczając swoją aktywność już nawet nie do spełniania w podskokach życzeń Pana Naszego z Waszyngtonu, ale nawet do ich odgadywania. Do tego rzeczywiście nie trzeba ani żadnego doświadczenia, ani żadnych umiejętności, bo ewentualne wątpliwości wyjaśnią ambasadorowi w krótkich, żołnierskich słowach amerykańscy bezpieczniacy: „wiecie, rozumiecie, ambasadorze, zróbcie to i tamto, a w ogóle to wy u nas bardzo uważajcie, bo w przeciwnym razie będzie z wami brzydka sprawa”. To wszystko oczywiście prawda, ale niezależnie od tego, pan ambasador Rościszewski mógł już wiedzieć coś, czego my jeszcze nie wiemy i w ten sposób podzielił się z nami swoją wiedzą. Dodatkową poszlaką było niemal natychmiastowe potwierdzenie opinii pana ambasadora Rościszewskiego przez ambasadora Rzeczypospolitej w Kijowie, pana Bartosza Cichockiego. To już nie mógł być przypadek – a czy w ogóle są przypadki?
Nie trzeba było długo czekać na kropkę nad „i” w postaci artykułu w prestiżowym piśmie amerykańskim poświęconym polityce międzynarodowej „Foreign Policy”, którego autor dowodził, że Polska „jak najszybciej” powinna utworzyć z Ukrainą jedno wspólne państwo. Było to powtórzenie deklaracji pana prezydenta Dudy, który 3 maja ub. roku, w porywie serca gorejącego, powiedział, że Polska powinna utworzyć z Ukrainą „unię”. W ten sposób Polska rzeczywiście „nie miałaby innego wyjścia”, jak tylko włączyć się do wojny, jaką USA prowadzą na Ukrainie z Rosją do ostatniego Ukraińca – a na wypadek, gdyby Ukraińców zaczęło brakować – mogły ją prowadzić nadal – do ostatniego Polaka.
Z punktu widzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika takie rozwiązanie stanowiłoby prawdziwy dar Niebios. Po pierwsze dlatego, że takie włączenie się Polski do wojny nie rodziłoby po stronie NATO żadnych zobowiązań, jako że procedury przewidziane w art. 5 traktatu waszyngtońskiego uruchamiane są jedynie w razie „zbrojnej napaści” na członka Paktu. Jeśli natomiast członek Paktu sam na kogoś napadnie, albo włączy się do konfliktu już trwającego, to o żadnej „zbrojnej napaści” nie ma mowy. W rezultacie nastąpiłoby wykrwawienie polskich żołnierzy i zniszczenie sprzętu, wskutek czego nasz nieszczęśliwy kraj w momencie, gdy mocarstwa przystąpiłyby do ustanawiania sprawiedliwego pokoju, byłby całkowicie bezbronny, a zatem – zdany na ich łaskę. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że Niemcy dokończyłyby dzieła zjednoczenia, że Ukraina otrzymałaby w „Zakierzońskim Kraju” rekompensatę za tereny utracone na rzecz Rosji, a na pozostałej reszcie można by ustanowić Judeopolonię, dzięki czemu USA wykonałyby swoje zobowiązania wynikające z ustawy nr 447 i wszyscy byliby zadowoleni. Może niezupełnie, ale przydzielenie Ukrainie rekompensaty z „Zakierzońskiego Kraju” mogłoby zostać przedstawione jako forma „unii”, co z pewnością ucieszyłoby nie tylko pana Pawła Kowala, ale i wielu innych.
Rysuje się tedy przed nami alternatywa w postaci przyłączenia do Ukrainy, jeśli nawet nie całej Polski, to w każdym razie jej części. A jaki jest jej drugi człon? Jeśli mamy przedstawić alternatywę dla pomysłu przyłączenia Polski do Ukrainy, to proponuję przyłączenie Polski do Stanów Zjednoczonych. Jak wiadomo, na terenie Polski przebywa coraz więcej amerykańskich żołnierzy, a pani Kamala Harris obiecała premierowi Morawieckiemu, że będzie ich jeszcze więcej. Ci żołnierze nie przysięgają polskiemu rządowi tylko rządowi własnemu, więc przynajmniej pod tym względem przejście jednej państwowości w drugą mogłoby odbyć się niezauważalnie. Argument, jakoby Warszawa była nadmiernie oddalona od Waszyngtonu, nie zasługuje w ogóle na uwagę, bo przecież Honolulu leży od Waszyngtonu nawet dalej. Przypomnijmy: Warszawa leży od Waszyngtonu w odległości prawie 4,5 tys. mil, podczas gdy Honolulu leży od Waszyngtonu w odległości ponad 4800 mil.
Argument o rezygnacji z niepodległości też należy odrzucić i to nawet nie dlatego, że mamy z nią same zgryzoty, tylko że w przypadku przyłączenia Polski do Ukrainy też z odrębnej niepodległości rezygnujemy. Natomiast przyłączenie Polski do USA obfituje w plusy dodatnie. Po pierwsze, USA już nie próbowałyby wkręcać Polski, jako kolejnego swego stanu, w ruską maszynkę do mięsa, bo widzimy, jak się przed tym bronią rękami i nogami. Po drugie, Polska siłą rzeczy opuściłaby Unię Europejską, dzięki czemu nie tylko przestałaby słuchać Niemiec, ale mogłaby zlekceważyć wszystkie wyroki TSUE, również te karne. Po trzecie – Polska nie musiałaby Stanom Zjednoczonym płacić za uzbrojenie polskiego wojska, bo USA same musiałyby wzmacniać „wschodnią flankę NATO” tylko kosztem podatku federalnego, który jest mimo wszystko niższy od obecnych. Po czwarte – USA nie spłacałyby polskiego długu publicznego, bo niechby tylko ktoś spróbował go od nich wyegzekwować. Po piąte – USA nie realizowałyby z polskiego terytorium żadnych żydowskich roszczeń majątkowych, bo – jak widzimy – ze swego terytorium USA żadnych odszkodowań Żydom nie płacą. I wreszcie – po szóste – o żadnym rozbiorze Polski nie byłoby w związku z tym mowy.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne opinie i poglądy