Zajęcia mają się zacząć w nowym roku akademickim i dotyczyć metod opowiadania historii zawartych w tekstach tej bardzo popularnej wokalistki. W związku z tym złośliwościom nie ma końca i to nawet pomimo tego, że podobne propozycje, także o twórczości Swift, można znaleźć również na innych uniwersytetach. Niektóre z docinków są na miejscu. Podawanie przykładów coraz mniej klasycznych kursów w kontekście nawoływań do umorzenia pożyczek zaciąganych celem opłacenia studiów oceniam jako co najmniej częściowo trafne. Finansowanie amerykańskiego szkolnictwa wyższego (i tego, co w zamian dostają sami absolwenci oraz korzystające z ich wiedzy i umiejętności społeczeństwo) to złożony temat, w którym jednak rdzeniem debaty powinna być odpowiedzialność za swoje wybory, także akademickie. Tyle że ten problem dotyczy absolwentów, a nie studentów, dla których układane są obecne programy nauczania. Można jednak znaleźć i mniej trafne argumenty przeciwników odnowienia curriculum w rytmie najnowszej popkultury. Nieśmiertelne „kiedyś to było” nie jest tu żadnym zaskoczeniem.
Nie jestem fanem Taylor Swift. Nie znam jej twórczości. Znam się za to dość nieźle na libertarianizmie. Zdaję sobie przy tym sprawę, że zainteresowanych Swift jest więcej od tych, którzy interesują się Ludwigiem von Misesem, Murrayem N. Rothbardem i Davidem Friedmanem, nawet jeśli tych trzech wybitnych ekonomistów i myślicieli dodać do siebie. Inaczej pisząc, kurs o libertarianizmie prawie zawsze i prawie na pewno przyciągnie mniej chętnych niż taki o Taylor Swift. I choć sama wielkość zainteresowania to jeszcze nie wszystko, to trzeba zacząć traktować przynajmniej część szkolnictwa wyższego jako formę kształcenia zawodowego i stawiać na przedmioty, które odwołując się do gustu ogółu, będą uczyć praktycznych rzeczy. Studentów dzisiaj jest już zbyt wielu w stosunku do prac faktycznie wymagających wyjątkowego wglądu w abstrakcję.
Same uczelnie, dobrym pop-kulturowym obrazkiem tego procesu jest zresztą krótki serial „Pani Dziekan”, muszą jakoś rywalizować o studentów, bo od tego zależą fundusze – rozdzielane oczywiście różnie w różnych krajach i systemach, ale zawsze niezbędne do działalności. Niektóre kursy muszą zarobić na inne. Pewne wydziały nigdy nie osiągną ekonomicznej samowystarczalności, a ich pracownicy prowadzą zajęcia nudne, lecz niezbędne. Nie ma edukacji bez pieniędzy i myślenia o nich, ale to dobrze, bo oderwanie się od rzeczywistości ekonomicznej może oznaczać też oderwanie się od rzeczywistości w ogóle. Uniwersytet zaś, jako przestrzeń, powinien służyć nie tylko tym, którzy na nim pracują. Mądrzy menedżerowie nauki wiedzą o tym, że utrzymanie badań podstawowych zależy także od tego, jak sprzedawane są produkty oferowane przez uniwersytet, ale już skomercjalizowane. Badanie tekstów piosenek popularnej wokalistki i prowadzenie zajęć na ten temat to właśnie taki przykład.
Wątek autobiograficzny. Z perspektywy czasu widzę coraz wyraźniej dobre i złe strony moich własnych studiów – politologicznych. Na pewno gdybym mógł jeszcze raz podjąć decyzję, nie wybrałbym innych. Ale równie bardzo chciałbym mieć wgląd w ten zbiór kursów, jaki wtedy mi wyłożono. Z przedmiotów, które teoretycznie miałyby być praktyczne, prawie wszystkie okazały się być w praktyce teoretyczne. Wyjątkiem były zajęcia dotyczące pisania tekstów dziennikarskich i języka i może to właśnie dzięki nim teraz piszę to, co piszę. Brakowało jednak wielu bardzo praktycznych dla politologa elementów wykształcenia, które z czasem widzę jako oczywiste. Po pierwsze, polityka nie jest tak racjonalna, jak próbowano mi to udowodnić. Kurs z antropologii politycznej lub nawet mitów w polityce byłby tu świetną odtrutką. Po drugie, zabrakło ćwiczenia umiejętności polegających na pisaniu analiz politologicznych, zbyt mało było też uwagi poświęcanej na przygotowanie do samodzielnego prowadzenia badań. Tego musiałem się uczyć już na własną rękę.
Właśnie dlatego chciałbym, aby ci, którzy przychodzą po mnie, mieli szansę na względnie łatwe odnajdywanie się na rynku pracy. Jeżeli mogą ich w tym pomóc kursy dotyczące bieżących zjawisk, a muzyka Taylor Swift jest czymś takim, przydatne jednocześnie w opanowaniu potrzebnych umiejętności, storytelling to na pewno jedna z nich, to jestem na tak. Zupełnie na serio powinniśmy zastanowić się nad tym, jak na polskich uczelniach wygląda nauczanie na temat naszego rodzimego rapu, muzyki bardzo przecież zaangażowanej, dlaczego cały czas więcej mówimy o Sienkiewiczu a nie o Sapkowskim, dlaczego kursy na temat światotwórstwa w grach komputerowych albo prozy pisanej tylko do Internetu to dla wielu ludzi wciąż jakieś kuriozum. Dla mnie jest nim robienie z uniwersytetu instytucji nieodpornej na zmianę. Chciałbym, aby było inaczej, aby uniwersytet był miejscem stapiania się w jedno stałości i nowości. I tutaj niestety nie nauczymy się niczego dobrego od Amerykanów, zbyt krytycznych do swojego własnego kanonu i zachłyśniętych horrorem, jakim jest woke culture. Możemy jednak podpatrywać to, co dobre. Tak, kurs do wyboru na temat muzyki Taylor Swift jest czymś takim.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL wyraża własne poglądy i opinie