Podobnego zdania jest oczywiście nieprzejednana totalna opozycja. Politycy opozycyjni stosują bowiem zasadę, że im gorzej dla Polski (ich zdaniem dotacje to coś dobrego), tym lepiej dla nich, bo im Polska będzie bardziej cierpiała, tym większa szansa, że Polacy odwrócą się od rządu PiS i zagłosują właśnie na opozycję. Przyjęta przez Parlament Europejski rezolucja wzywa Komisję Europejską do uruchomienia wobec Polski mechanizmu warunkowości, który umożliwia odbieranie funduszy w związku z łamaniem zasad państwa prawa. Za rezolucją głosowała część polskich eurodeputowanych (Marek Belka, Robert Biedroń, Łukasz Kohut, Leszek Miller, Róża Thun, Sylwia Spurek oraz Danuta Huebner). – To, co zrobili polscy europosłowie, wypełnia znamiona przestępstwa opisanego jako zdradę dyplomatyczną. (…) Ci ludzie powinni być oceniani jako zdrajcy i nikt w Polsce nie powinien im podawać ręki – ocenił poseł Dobromir Sośnierz. – Europosłowie głosujący za sankcjami przeciwko Polsce są zwykłymi szmalcownikami. To źli ludzie. Jedyną dla nich wartością jest kasa i wszystko jedno, czy mówią po rosyjsku, po niemiecku, czy po polsku – skomentował z kolei poseł Paweł Kukiz.
Moje uzasadnienie jest całkiem inne. Uważam, że to dobrze, iż Polska nie dostaje tych mitycznych 770 mld zł, którymi swego czasu rząd reklamował się na billboardach, a teraz chętnie by o tym nie pamiętał. Pieniądze te nie przyniosłyby niczego pozytywnego. Wręcz przeciwnie. Wszelkie dodatkowe dotacje, pożyczki i kredyty dla władzy to dla gospodarki i społeczeństwa nic dobrego. Tym bardziej że nie wiadomo, jak te pożyczki i kredyty miałyby być oprocentowane. Wszelkie dodatkowe wydatki w rękach urzędniczych oznaczają przede wszystkim większe marnotrawstwo. Tym bardziej że w znacznej mierze pieniądze te miałyby zostać wydane na fanaberie Brukseli związane z walką z klimatem. To tego typu absurdalne i „niezbędne” „inwestycje”, jak nowe farmy wiatrowe, zrównoważony (czytaj: drogi) transport czy instalacje do wychwytywania dwutlenku węgla. Warto pamiętać, że do tej pory dotacje unijne wydawane były też na takie projekty jak inwestycje zwężające ulice dla samochodów czy z pewnością drogie i niepotrzebnie zużywające energię elektryczną zbędne urządzenia do wydawania numerków kolejkowych w szpitalach i urzędach (swoją drogą, jak to jest, że w prywatnych firmach takie urządzenia nie są instalowane?).
„Obawiam się, że Polska nie dostanie pieniędzy z UE. Może to nawet będzie lepiej dla nas. Po pierwsze, nie wiemy, jak są oprocentowane te pieniądze. Po drugie, trzeba myśleć o sobie. Dla nas jakieś inwestycje w wychwytywanie dwutlenku węgla nie są tak ważne, jak rozwój gospodarczy. Nie wolno patrzeć na te górnolotne pomysły o ochronie klimatu. Timmermans powinien pojechać teraz do Rosji i na Ukrainę i zobaczyć, jak płoną rafinerie i składy ropy. Niech to sobie wyliczy, a nie próbuje niszczyć polskie rolnictwo” – to całkowicie słuszne słowa posła Jarosława Sachajki, wiceprzewodniczącego sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Przede wszystkim wszelkie fundusze unijne zwiększają władzę państwa kosztem realnej gospodarki. To politycy i urzędnicy decydują, na co zostaną wydane te pieniądze. Centralne planowanie ma się coraz lepiej i rośnie ingerencja państwa w rynek. Dodatkowe wydatki państwa to także większa korupcja. Na przykład CBA prowadzi śledztwo w związku z nieprawidłowościami przy udzielanych dotacjach przez Zachodniopomorski Urząd Marszałkowski, w tym udzielonych w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Zachodniopomorskiego. Z kolei zdaniem Prokuratury Regionalnej w Białymstoku, w Pułtusku (woj. mazowieckie) miało dojść do realizacji projektu dofinansowanego ze środków Unii Europejskiej ze szkodą w mieniu Skarbu Państwa w kwocie około 2,2 mln zł.
Należy także przypuszczać, że gdyby pieniądze z Brukseli trafiły do Polski, inflacja byłby jeszcze większa, niż jest teraz. Budżet państwa musiałby współfinansować różne projekty mniej lub bardziej potrzebne i mniej lub bardziej sensowne (na razie Fundusz Odbudowy nie wymaga natychmiastowego dodatkowego wkładu krajowego ze strony państw członkowskich, ale nie wiadomo, kiedy pojawi się taka potrzeba). Dodatkowo beneficjenci tych unijnych funduszy (w tym w dużej mierze jednostki państwowe i samorządowe) także musieliby dołożyć do tego wkład własny. Potem konieczne byłyby wydatki na bieżące utrzymanie tych „inwestycji”. Po części pieniądze na te cele pochodziłyby ze zwiększenia zadłużenia publicznego. Wyemitowane przez jednostki publiczne obligacje zostałyby kupione przez banki komercyjne, a następnie sprzedane NBP. Skąd NBP by wziął na to fundusze? Oczywiście z dodruku, który uruchomiłby jeszcze większe zjawisko inflacyjne.
Jak na razie przez szereg miesięcy pieniądze z Unii Europejskiej nie są wypłacane i z tego powodu gospodarka się nie wali i jakoś specjalnie nie cierpi. Rząd jednak nie zrezygnował z Krajowego Planu Odbudowy i nadal czeka na pieniądze z Brukseli. Co gorsze, jeśli one ostatecznie nie nadejdą, to jest obawa, że władze i tak zrealizują ten swój plan bez tych pieniędzy, a tylko za pomocą tych, którymi nie dysponują, czyli z dodatkowego dodruku, w którym mają już doświadczenie. To tylko jeszcze bardziej przyspieszy inflację. Strach myśleć, do czego nas to doprowadzi. Najnowszym przykładem kraju prowadzącego taką politykę na wielką skalę jest zbankrutowana Wenezuela.
Tomasz Cukiernik