„Ile można narzekać na paragony grozy? Ile można zwracać uwagę na najdroższe oferty, jakie oferują hotele w regionie? Jeżeli ktoś ma ochotę na weekend w Hiltonie, to oczywiście ma do tego prawo, ale w Kołobrzegu, Świnoujściu czy w Międzyzdrojach można wypocząć za naprawdę rozsądne pieniądze. Na polską turystykę w ostatnich dwóch latach prowadzona jest niezrozumiała dla mnie nagonka. Efekt jest taki, że turystów z Polski jest w tym roku mniej nad polskim morzem. To sytuacja dla mnie zaskakująca i niezrozumiała”. Takie słowa Hanny Mojsiuk, prezesa Północnej Izby Gospodarczej, przytoczyło kilka dni temu FPG24. Dla mnie zaś zaskakująca i niezrozumiała jest ta wypowiedź.
Dalej w tekście czytamy, że prezes oddziału izby w Świnoujściu Piotr Kośmider powiedział: „Musimy więc głośno krzyczeć, że Bałtyk jest piękny, że warto tu przyjechać i korzystać z naszych atrakcji”. Bałtyk, owszem, jest piękny, ale już to, co się nad nim w Polsce znajduje – niekoniecznie.
Przede wszystkim zadziwiające jest przekonanie obojga przedstawicieli biznesu, że planując urlop, Polacy biorą pod uwagę nie twarde czynniki – cenę zakwaterowania, koszt dojazdu, sprawdzone przez siebie możliwości wyżywienia i ceny atrakcji – tylko jakieś teksty prasowe, w których pokazywane są owe „paragony grozy”. Zaplanowanie urlopu to nie jest wieczorny wypad do kina na podstawie tego, co o filmie powiedziała koleżanka – to znacznie poważniejsze finansowo przedsięwzięcie. Zaś im mniej ludzie mają pieniędzy – czy może raczej: im mniejsza jest siła nabywcza ich zasobów finansowych, bo taki jest skutek inflacji – tym dokładniej będą planowali ich wydawanie i tym bardziej będą się kierowali konkretnymi danymi, a nie clickbaitowymi tekstami na portalach.
Druga kwestia to ogólne możliwości finansowe Polaków, które w związku za galopującą inflacją mocno spadły i spowodowały, że znacznie mniej osób może sobie pozwolić na urlop w normalnym wymiarze w ogóle. A skoro tak, to można zakładać, że duża grupa woli lekko dopłacić i spędzić kilka dni w atrakcyjnym miejscu za granicą niż nad dobrze sobie znanym polskim morzem. Czy w Zakopanem.
Trzecia kwestia – czynnik istniejący od lat, ale w momentach, gdy trzeba się bardziej liczyć z pieniędzmi, mający szczególne znaczenie – to niska atrakcyjność nadmorskiego wypoczynku w Polsce, po części wynikająca z jego sezonowości. Swego czasu, co najmniej dekadę temu, zajmowałem się tym tematem wnikliwiej. Jeszcze pracując w „Fakcie”, opublikowałem kilka tekstów, wskazujących na mierną jakość tego, co oferują polskie nadmorskie kurorty, które zalewane są co sezon nieprawdopodobnie hałaśliwą, jarmarczną tandetą. Owszem, tandeta zdarza się i w Chorwacji, i w Grecji, i w Egipcie. Tyle że nie ma tam takiego natężenia jak w Polsce, nie jest tak nachalna, a przede wszystkim jest zrównoważona innymi czynnikami: albo ofertą all inclusive, której nad polskim morzem właściwie nie ma (może poza najbardziej luksusowymi, a więc najdroższymi ośrodkami), albo obecnością światowej klasy zabytków, jak w Grecji, albo pogodą, jak w Egipcie, albo wszystkim po trochu.
Jednocześnie jak za dotknięciem magicznej różdżki nadmorskie miejscowości 1 września zmieniają się w senne dziury, co zawsze było dla mnie kompletnie niepojęte, bo polskie morze ma walory, pozwalające mu funkcjonować w turystyce przez cały rok. Jeśli jednak przedsiębiorcy nie planują działania przez 12 miesięcy, ale przez dwa, to jasne jest, że przez te dwa miesiące muszą zarobić na cały rok, a więc narzucić w niektórych przypadkach absurdalnie wysokie ceny. Polecam kiedyś – jeśli mają państwo możliwość – zrobić takie doświadczenie i pozostać w jakimś popularnym miejscu nad Bałtykiem po 31 sierpnia. Zobaczą państwo, jak znikają lub zamykają się z dnia na dzień restauracje, kawiarnie, sklepy (te faktycznie potrafią zniknąć, bo są sezonowe sklepy w kontenerach), a nawet tymczasowe bankomaty.
To zaś, co w sezonie jest, opiera się w większości na zasadzie: byle taniej zrobić, byle więcej z ludzi wycisnąć. Jeśli gdzieś istnieją przedsiębiorcy najbliżsi bardzo krzywdzącemu co do zasady stereotypowi „janusza biznesu”, to są to właśnie ci, którzy w sezonie tworzą wizerunek najbardziej uczęszczanych miejscowości nad Bałtykiem. Robią to zresztą z pełną akceptacją władz nadmorskich miast i gmin, które przecież mają możliwości, żeby wymusić tworzenie oferty bardziej jakościowej, ale z tego nie korzystają.
Moje wrażenie – zaznaczam, że jest to właśnie tylko wrażenie, a nie wniosek z analizy liczb czy badań – jest takie, że turystyka nadmorska w Polsce nastawiła się tylko na dwa rodzaje klientów. Pierwszy rodzaj to ci, których niektórzy pogardliwie nazywają „beneficjentami 500 Plus”, czyli turyści najmniej zamożni, a szukający – poza tanim zakwaterowaniem – rozrywek, by tak rzec, wyłącznie ludycznych. Ich nie interesują nie tylko muzea, historia, stworzone wokół tego atrakcje, ale też nawet jakikolwiek lokalny koloryt. Mówiąc umownie – to nabywcy taniej pizzy i plastikowych mieczy dla dzieci. Ci klienci dają biznesowi dochód wyłącznie w masie, ponieważ nie wydają często i dużo. I to oni głównie wskutek inflacji zaczęli na wyjazdach oszczędzać.
Druga kategoria to klienci najbogatsi, których stać na zapłacenie 500 czy 1000 złotych za noc w apartamentach w Juracie. Z czytanych przeze mnie relacji przedsiębiorców wynika jednak, że ich trwająca niezmiennie obecność nie wynagradza generalnego spadku zainteresowania.
Brak natomiast rozsądnej oferty dla klienta ze średniej półki, który nie jest w stanie odseparować się tak jak najbogatsi od hałaśliwego tłumu, którego nie lubi. Brak także szerszej oferty dla tych, których mogłyby zainteresować lokalne obyczaje, historia, specyfika.
Oczywiście – żeby nikogo nie skrzywdzić – są takie miejsca. Wiem o tym, bo sam je zwiedzałem: podziemia dworca w Szczecinie, Fort Gerharda w Świnoujściu (za sprawą decyzji wojewody zachodniopomorskiego, ze względu na sąsiedztwo Gazoportu, odcięty od strony lądu). Ale to pojedyncze punkty i to nie w najbardziej odwiedzanej części wybrzeża.
Polacy postępują więc racjonalnie: kalkulują i wybierają te miejsca, gdzie za cenę niewiele wyższą albo nawet za identyczną dostają znacznie więcej. Przygnębiające jest, że przedstawiciele turystycznego biznesu, zamiast wyciągnąć z tej sytuacji wnioski i postarać się lepiej sprofilować ofertę, winą obarczają okazjonalnie pojawiające się teksty o „paragonach grozy”.
Turystyką, podobnie jak każdym innym biznesem, rządzi prawo podaży i popytu. I tak być powinno. Jeśli popyt spada, to znaczy, że przedsiębiorcy robią coś nie tak. Przegrywają z ofertą innych. W takiej sytuacji przedsiębiorca analizuje, co robi nie tak, co mógłby zrobić inaczej, czym konkurencja z nim wygrywa. Jeśli natomiast jedyną reakcją jest uderzenie w złe media – to raczej nie mamy o czym rozmawiać.
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie