W czerwcu poseł Konfederacji Krzysztof Bosak grzmiał z mównicy sejmowej, że w styczniu tego roku minister aktywów państwowych Jacek Sasin wydał rozporządzenia o przeznaczeniu 6 mld zł tylko w tym roku na zmniejszanie wydobycia w Polsce, a do 2031 r. rząd chce wydać 29 mld zł na to, żeby w Polsce w ogóle nie wydobywać węgla. Otóż zgodnie z nowelizacją ustawy o funkcjonowaniu górnictwa węgla kamiennego z grudnia 2021 r. (podpisana przez prezydenta Andrzeja Dudę w lutym br.) maksymalny limit wydatków z budżetu państwa przeznaczonych na realizację zadań i wykonanie działań wynikających z niniejszej ustawy w latach 2022–2031 wynosi ponad 28,8 mld zł. Te zadania to wygaszanie działalności wydobywczej węgla kamiennego, obejmujące w szczególności dopłaty do redukcji zdolności produkcyjnych oraz pokrycie kosztów wynikających z zakończenia wydobycia węgla kamiennego i likwidacji jednostek produkcyjnych.
Wbrew nazwie Spółka Restrukturyzacji Kopalń, która jest jednoosobową spółką Skarbu Państwa, nie zajmuje się restrukturyzacją kopalń, ale ich likwidacją. Co roku otrzymuje na ten cel kilkaset milionów złotych z budżetu państwa. A w 2023 r. SRK otrzyma z budżetu państwa rekordowe 1,2 mld zł na zadania związane właśnie z likwidacją kopalń. – Dotacje do górnictwa w Polsce skończyły się w 1992 r. To była decyzja wicepremiera Balcerowicza. Od tego czasu budżet państwa dotuje jedynie fizyczną likwidację wydobycia w Polsce i na to ma zgodę Unii Europejskiej. Pomoc publiczna do likwidacji jest akceptowana przez UE, mimo że ta pomoc publiczna pozbawia to państwo bezpieczeństwa energetycznego. Taki paradoks lekarze nazywaliby schizofrenią – mówi w „FPG” dr Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki, były dyrektor kopalni „Budryk”.
Co innego krociowe dotacje na budowę wiatraków i fotowoltaiki, których Unia Europejska nie skąpi. Na przykład w perspektywie finansowej 2007–2013 spółka Wiatrak z województwa kujawsko-pomorskiego otrzymała z Funduszu Spójności niemal 13 mln zł na budowę farmy wiatrowej. Z kolei w perspektywie finansowej 2014–2020 Przedsiębiorstwo Gospodarowania Odpadami w Płocku z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego uzyskało prawie 1,5 mln zł na budowę elektrowni fotowoltaicznej wraz z wiatrakiem. Podobnie jest w całej Polsce.
Poza zwykłymi dotacjami unijnymi dochodzą jeszcze pieniądze z Funduszu Odbudowy, których państwa nie mogą wydawać według własnego uznania. Głównym celem – zadekretowanym przez eurokratów – jest finansowanie celów klimatycznych. Z Funduszu Odbudowy teoretycznie Polska ma uzyskać w formie dotacji i pożyczek 158,5 mld zł. Aż 42,7 proc. tej kwoty, czyli 67,7 mld zł ma być przeznaczone na spełnienie celów klimatycznych, a konkretnie na transformację energetyczną. Chodzi m.in. o zakup paneli fotowoltaicznych oraz wsparcie inwestycji w morskie farmy wiatrowe na Bałtyku. Na przykład na finansowanie inwestycji morskich farm wiatrowych w KPO zaplanowano 14,6 mld zł, na kompleksową zieloną transformację miast – 12,5 mld zł, a na poprawę warunków dla rozwoju odnawialnych źródeł energii – 3,7 mld zł.
Na razie Bruksela blokuje Polsce wypłatę pieniędzy z Funduszu Odbudowy, ale rząd PiS jest tak zawzięty, by realizować unijną politykę destrukcji polskiej energetyki, że nawet jeśli nie dostanie pieniędzy z Unii Europejskiej, to i tak te bezsensowne inwestycje zamierza zrealizować. Mimo że wiatraki i fotowoltaika to droga zabawa i gdyby nie dotacje od podatników oraz haracz w postaci konieczności kupowania przez elektrownie konwencjonalne uprawnień do emisji dwutlenku węgla, bawiliby się w nią głównie entuzjaści i hobbyści.
Rząd PiS przeznaczył do likwidacji 14 kopalni węgla kamiennego. Zostały one przejęte przez grabarza, czyli SRK. W sierpniu br. kosztem prawie 1 mld zł zasypano szyby i zalano kopalnię „Krupiński” w Suszcu koło Pszczyny. Mimo że w złożu pozostało 700 mln ton surowca. W Zabrzu do końca roku ma zostać zlikwidowana kopalnia „Makoszowy”, która dysponuje węglem dobrej jakości i bez zanieczyszczeń. – Doszliśmy do takiego paradoksu, że w kraju, w którym brakuje węgla na poziomie 12 mln ton, budżet państwa nadal dotuje likwidację kopalń, nadal dotuje odejścia górników z pracy w kopalniach, dając im zachęty w postaci 120 tys. zł i nadal akceptuje eksport węgla na poziomie 2 mln ton – zauważa w rozmowie ze mną dr Jerzy Markowski.
Tomasz Skóra, wieloletni przedsiębiorca z branży górniczej, wyjaśnia w tygodniku „Najwyższy Czas!”, jak do tego doszło: – W połowie lat 90. podjęto pierwsze kroki w kierunku zmniejszenia wydobycia węgla, które wtedy zresztą było większe niż zapotrzebowanie i węgiel był eksportowany. Wtedy uzasadniano to jeszcze nie unijnymi dyspozycjami, a koniecznością dopłacania do nierentowanych kopalń. Tylko że wtedy sytuacja była taka, że w stosunku do górnictwa rząd miał własną politykę. Polegała ona na Balcerowiczowskiej kotwicy. W celu wstrzymania inflacji zamrożono ceny niektórych surowców, w tym m.in. węgla. Na początku lat 90. cena węgla była urzędowo określona, a cena energii elektrycznej musiała ulec urealnieniu. Wtedy energetyka rokrocznie podnosiła ceny energii, żeby w jakiś sposób dojść do cen energii w Europie. To spowodowało, że wtedy energetyka miała krociowe zyski, (…) a kopalnie z jednej strony miały zamrożone ceny zbycia, a jednocześnie przy inflacji rządu kilkudziesięciu procent ciągle wzrastające koszty produkcji (wynagrodzenia górników, usługi i materiały do eksploatacji kopalni). No więc jak one miały być rentowne? Stąd kopalnie popadły wtedy w starty finansowe, a po drugie w ogromne zadłużenie, co doprowadziło do tego, że mamy do czynienia z bankrutami, których trzeba dotować. (…) Potem zaczęliśmy likwidować kolejne kopalnie w związku z wymogami Unii. Dzisiaj górnictwo mogłoby wydobywać więcej, ale nie może, bo to jest zbyt długi cykl inwestycyjny. Tylko że inwestorom prywatnym – polskim i zagranicznym – uniemożliwia się od ponad 10 lat próby rozpoczęcia wydobycia w nowych miejscach. Polscy i zagraniczni inwestorzy, absolutnie nie angażując w to środków państwa, co najmniej od roku 2010 chcieli budować nowe kopalnie i otwierać nowe złoża, jak i wracać do starych niewyeksploatowanych do końca złóż, ale nie było na to zgody, bo po pierwsze byłaby to konkurencja dla kopalń państwowych, które i tak robią bokami, a po drugie, to by szło wbrew całej idei dekarbonizacji, na którą wszystkie po kolei rządy się zgodziły.
Skutek realizacji przez kolejne polskie rządy samobójczej polityki Unii Europejskiej jest taki, że zamiast wzmacniać bezpieczeństwo energetyczne, pozbywamy się go. Zamiast wykupywać kopalnie węgla i inwestować w nowe bloki węglowe czy atomowe, które mogłyby zastąpić te pierwsze, państwowe koncerny energetyczne wolą inwestować w farmy fotowoltaiczne i wiatrakowe. Konwencjonalne bloki energetyczne nie są właściwie w Polsce budowane (poza gazowymi). Tak wygląda państwowa polityka, a jej efektem będzie całkowita katastrofa energetyczna, a przez to i gospodarcza kraju.
Okazuje się, że zależność energetyczna Polski od zagranicy w postaci udziału importu w zużyciu energii wzrosła z 11 proc. w 2000 r. do 43 proc. w 2020 r. Tak to jest, kiedy socjalistyczne państwo wtrąca się w nieswoje sprawy, mamiąc, że tylko ono jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo energetyczne, które jest podstawą funkcjonowania każdej gospodarki. Jest dokładnie odwrotnie. Cała branża energetyczna powinna zostać zderegulowana, zdemonopolizowana, sprywatyzowana, a przede wszystkim powinna się od niej odczepić Unia Europejska. Tylko prywatne podmioty na konkurencyjnym, zdywersyfikowanym i niedotowanym rynku mogą zapewnić prawdziwe bezpieczeństwo energetyczne i tanią energię. Polityk może tylko wszystko zepsuć, tak jak to wygląda w obliczu wojny na Ukrainie. A ludzi okłamuje się, że górnictwo węgla należy zlikwidować, bo jest dotowane z pieniędzy podatników.
Tomasz Cukiernik