„Za ten grzech Ojczyznę biedną ogień spaliłby niebieski, gdyby nie to, że jej strzeże anioł – Zygmunt Wasilewski. On tu jeden trzyma fason ponad Żydów podłą zgrają i on jeden nie jest mason. Chociaż… – czego nie gadają?” – pisał poeta. Mniejsza o to, jaki grzech miał na myśli, bo to było jeszcze przed wojną, która wszystko zmieniła, to znaczy – niezupełnie wszystko – ponieważ 78 lat po tamtej wojnie, a tuż przed następną, jest prawie tak samo jak wtedy. To znaczy – niezupełnie tak samo, bo gdyby taki jeden z drugim poeta napisał dzisiaj o „podłej zgrai”, to zaraz przez Centrum Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych pana Gawła zostałby oskarżony do Ministerstwa Miłości o „myślozbrodnię”, a niezawisły sąd zaraz by „powinność swej służby zrozumiał” i przysoliłby mu piękny wyrok. Czy w takiej sytuacji można jeszcze mówić o postępie?
Bohater sztuki Sławomira Mrożka „Tango”, niejaki Edek, przedstawił bardzo przekonującą definicję postępu. Postęp – powiadał – jest wtedy, kiedy i przód idzie do przodu i tył idzie do przodu. Czy według tej definicji można tedy mówić u nas o postępie? „Idąc przodem przed narodem odbiliśmy mimochodem i przewagi mamy z milę, bo się masy wloką w tyle” – pisał już po wojnie, za pierwszej komuny, inny poeta. Znaczy – tył niezupełnie podążał do przodu i stąd brały się coraz większe kontrasty: „Nam Ionesco nie nowina, ni cocktaile, ni koniaki. U nich – ćwiartka i wędlina, a dla ducha – Matysiaki”.
Mniejsza już o tę „ćwiartkę”, bo ważniejsza jest „wędlina”, czyli – ogólnie biorąc – mięso. Za pierwszej komuny stanowiło ono problem nie tyle może ekonomiczny, co polityczny. Jak można było przeczytać w czytance dla drugiej klasy szkoły podstawowej w roku 1955, jedna z kilkunastu różnic między ZSRR i USA polegała na tym, że „W ZSRR istnieje planowa gospodarka państwowa”, podczas gdy „w USA pracuje się bez planu”. Planowa gospodarka państwowa polegała m.in. na tym, że na przykład istniała „pula mięsna”, którą centralny planifikator rozdzielał między miasta, miasteczka i osiedla, w proporcji do liczby mieszkańców. Oprócz plusów dodatnich miało to mnóstwo plusów ujemnych, bo na przykład do takiego Zakopanego przyjeżdżało mnóstwo obywateli normalnie mieszkających gdzie indziej, którzy w zakopiańskich sklepach uszczuplali „pulę mięsną” przeznaczoną dla stałych mieszkańców Zakopanego, co wprowadzało ich w potężny dysonans poznawczy, bo z jednej strony ci przybysze płacili za noclegi i różne inne usługi, no ale z drugiej – uszczuplali „pulę mięsną”. Te głosy docierały do ścisłego kierownictwa partii i rządu, budząc wielką frustrację wynikającą z bezsilności. Nie można było bowiem odstąpić od „planowej gospodarki państwowej” choćby ze strachu przed Sowietami, no ale to właśnie ona stwarzała problemy nieznane w innym ustroju, na przykład takim, gdzie „pracowało się bez planu”. Toteż ze zrozumieniem czytamy w nieśmiertelnym poemacie Janusza Szpotańskiego wypowiedź zirytowanego towarzysza Szmaciaka: „Więc albo dajta im to mięso, albo też im połamta kości!”. Toteż kiedy dzięki „ustawie Wilczka” w 1989 roku zlikwidowana została „planowa gospodarka państwowa”, jakby krople deszczu spadły na wyschniętą ziemię. Na ulicach miast pojawiły się „Żuki”, z których rolnicy sprzedawali rąbankę każdemu, kto tylko chciał. Tak pojawił się wolny rynek, dzięki któremu odblokowany został narodowy potencjał gospodarczy.
Ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej, a wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego. Ekonomiczni mądrale zaczęli szerzyć wśród ludu wrogość do wolnego rynku, a nawet brak wiary w samo jego istnienie, dowodząc, że trzeba wszystko „uporządkować”. To „porządkowanie” doprowadziło do ponownego poddania gospodarki pod kontrolę biurokracji, która z każdym rokiem rozrastała się coraz bardziej, „jak grzyb trujący i pokrzywa”, ponownie blokując narodowy potencjał gospodarczy. Na domiar złego w świecie pojawiły się idee, które rozpanoszona biurokracja chętnie podjęła, węsząc w nich możliwość nowych obszarów do uprawiania pasożytnictwa. Jedną z tych idei jest walka z klimatem, opierająca się na absurdalnej teorii, że klimat zmienia się „niekorzystnie” ze względu na działalność człowieka. Wyznawców tej idei wcale nie zbija z tropu fakt, że na przestrzeni dziejów klimat zmieniał się z ciepłego na zimny i odwrotnie, nawet gdy na Ziemi w ogóle nie było ludzi, ale jakże ma być inaczej, gdy na swego idola upatrzyli sobie niestabilną emocjonalnie panienkę, która teraz przepoczwarza się w damę i pisarkę, więc pewnie wkrótce dostanie pokojową Nagrodę Nobla, dołączając w ten sposób do Kukuńka, któremu „koncepcje” mnożą się w głowie niczym króliki? Więc wyznawcy religii klimatycznej opracowali szczegóły swojej teologii i liturgii, która obraca się wokół „ratowania planety”. Na „ratowaniu planety” robi się bowiem znakomite interesy, choćby handlując limitami dwutlenku węgla – czyli mówiąc po chamsku – wypłukując złoto z powietrza. Ponieważ na całym świecie jest coraz więcej wariatów w sensie medycznym; w Polsce jest ich już ponad 20 proc., a pod tym względem przecież wcale nie przodujemy, to tylko patrzeć, jak w systemie demokratycznym zyskają oni przewagę ilościową i przejmą władzę polityczną.
W tej sytuacji perspektywa tyranii, znacznie gorszej od starożytnej despotii asyryjskiej, wydaje się całkiem prawdopodobna zwłaszcza po ostatnim zjeździe złotych cielców i demokratycznych gołodupców w Davos. Będąc w Londynie, odwiedziłem w British Museum dział starożytny, m.in. dział asyryjski. Wielkie wrażenie zrobił tam na mnie granitowy posąg ryczącego lwa. Wielki artysta włożył w niego tyle skondensowanego okrucieństwa, ile tylko mógł – bo Asyria była wprawdzie okrutna, ale racjonalna. Tymczasem w nowej despotii okrucieństwo zostanie wprzęgnięte w służbę wariactwa, co z pewnością doprowadzi do straszliwych paroksyzmów. Zwróćmy uwagę, że ani Stalinowi, ani Hitlerowi nigdy nie przyszedł do głowy pomysł, by swoich obywateli karmić robakami, podczas gdy w Unii Europejskiej, w której instytucjach odsetek wariatów jest znacznie większy niż gdziekolwiek indziej, już pojawiło się takie „zalecenie”, które tylko patrzeć, jak stanie się bezwzględnie egzekwowanym nakazem. Wprawdzie pan prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, którego dotąd uważałem tylko za zarozumiałego blagiera, tłumaczy, że zapowiedź reglamentacji spożycia mięsa i w ogóle – ustanawiania diety bezpiecznej dla „planety” to tylko „propozycja”, ale przecież znamy wszyscy prawo Murphy’ego, że jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie, więc „propozycja” już wkrótce może stać się bezwzględnie egzekwowanym nakazem, bo nie ma takiego poświęcenia, do którego wariaci nie mogliby zmusić ludzi, jeśli tylko uznają, że jest ono konieczne dla dobra „planety”.
Stanisław Michalkiewicz