Walka Zachodu z dwutlenkiem węgla ma dwa cele prawdziwe: polityczny i gospodarczy oraz jeden pretekst wydumany. Po pierwsze, Europa Zachodnia w ten sposób chce się uniezależnić od surowców, których nie ma, czyli ropy naftowej i gazu ziemnego. A jak pamiętamy, dopóki nie było wojny na Ukrainie, rosyjski gaz był całkiem ekologiczny i przez Niemcy miał być dystrybuowany na niemal całą Unię Europejską. Dopiero po 24 lutego 2022 r. nagle stał się zły i nieekologiczny.
Po drugie, chodzi o biznes wielkich korporacji, które przy okazji inwestują w nowe technologie (np. pompy ciepła, wiatraki, samochody elektryczne, nieemisyjne technologie w hutnictwie, technologie zastępujące gazy fluorowane itd.; można przyjąć, że zdecydowana większość unijnych regulacji ma taki właśnie biznesowy cel). Dzięki ich sprzedaży państwom zaangażowanym w walkę z gazami cieplarnianymi mogą zwielokrotnić zyski.
Marksistowskie fanaberie
Trzeci pretekst dla gawiedzi to oczywiście cel w postaci ratowania klimatu, planety, obniżania temperatury powietrza oraz poziomu oceanów i czego tam jeszcze (według najnowszych badań naukowców Państwowego Instytutu Geologicznego wpływ zwiększonej emisji gazów cieplarnianych na klimat wskutek spalania paliw kopalnych przez człowieka jest znacznie przeszacowany, a aktualnie temperatura na Ziemi jest niższa niż w maksimach poprzednich ociepleń np. w średniowieczu). Ten trzeci pretekst został wymyślony po to, bo bez niego większość zachodnich społeczeństw nie byłaby tak skora do płacenia wyższych rachunków za wszystko i na radykalne obniżenie poziomu życia po to, by napełniać kabzę międzynarodowym korporacjom czy też nawet wyłącznie w imię dążenia do samowystarczalności energetycznej.
No więc Unia Europejska redukuje emisję dwutlenku węgla do atmosfery, co polega na likwidacji i ograniczaniu generowania energii elektrycznej i cieplnej z surowców kopalnych – gazu ziemnego i węgla kamiennego, na opodatkowaniu i zakazie ogrzewania budynków węglem, gazem i olejem opałowym, na zakazie używania kuchenek gazowych oraz na promowaniu elektromobilności, czyli rezygnacji z samochodów spalinowych na rzecz samochodów elektrycznych. Przy okazji Bruksela realizuje swoje marksistowskie fanaberie, wprowadzając inne regulacje, których celem jest ideologiczna walka z wolnością wyboru i wolnością jako taką. No więc będzie konieczność drogich remontów budynków czy promowanie i dotowanie transportu publicznego oraz tzw. stref czystego transportu w miastach.
W skali globu te wszystkie działania oczywiście nie mają żadnego znaczenia z punktu widzenia wielkości emisji dwutlenku węgla. Wydobycie i zużycie węgla na świecie cały czas rośnie i nadal będzie rosło, a to dlatego, że tylko w Chinach i Indiach buduje się kilkaset (!) kopalni węgla i jeszcze więcej nowych bloków elektrowni węglowych. Nie zmieni tego redukcja, a nawet całkowite zaprzestanie emisji CO2 w Unii Europejskiej, która odpowiada za około 8 proc. światowych emisji (Polska za niecały 1 proc.). I bardzo dobrze, bo gdyby udział dwutlenku węgla w atmosferze obniżył się o połowę, to rośliny zaprzestałyby wegetować i doszłoby do zaniku życia na Ziemi. Czy o to w gruncie rzeczy chodzi?
Utrata niezależności
Problem w tym, że o ile w przypadku Europy Zachodniej cel polityczny jest uzasadniony, a cel gospodarczy korzystny w szczególności dla korporacji, o tyle sytuacja w przypadku Polski wygląda całkowicie inaczej. Państwa zachodu Europy, redukując użycie gazu i ropy na rzecz odnawialnych źródeł energii i atomu, teoretycznie rzeczywiście mogą się stać niezależne w przypadku tych surowców. Ale w sytuacji Polski skutek będzie dokładnie przeciwny. Nasz kraj, produkując energię elektryczną z węgla kamiennego i brunatnego, jest niezależny energetycznie, a rezygnując z tego surowca, stanie się zależny od zagranicy. I to w tak niepewnych czasach.
Na dodatek stracimy gospodarczo. Dekarbonizacja oznacza bowiem likwidację tysięcy miejsc pracy w przemyśle wydobywczym i energetyce. Tylko bełchatowski kompleks górniczo-energetyczny zatrudnia ponad 13 tys. pracowników, generuje setki milionów złotych podatków wpływających do samorządów rocznie i produkuje około 20 proc. najtańszej i stabilnej w dostawach energii elektrycznej w Polsce, o Górnym Śląsku, Turowie czy zagłębiu lubelskim nie wspominając. Z drugiej strony nie produkujemy paneli słonecznych ani aut elektrycznych, wytwarzamy niewiele wiatraków i pomp ciepła, nie mamy za wiele nowych technologii w tych branżach. To wszystko będziemy musieli importować za ciężkie pieniądze. I o to chodzi.
Zachód potrzebuje polskich pracowników i Polski jako rynku zbytu, a nie chce, żeby polskie firmy stały się konkurencyjne. Radykalne zwiększenie cen energii elektrycznej już powoduje utratę konkurencyjności w wielu branżach. W tym roku nastąpiła fala likwidacji firm, zwolnień grupowych i przenoszenia biznesów głównie poza UE, np. do Maroka czy Indii. A będzie tylko gorzej. Bo nawet gdybyśmy pozostali przy węglu, to i tak będziemy musieli nadal kupować certyfikaty za emisję dwutlenku węgla (unijny system ETS). Dotychczas dotyczy to elektroenergetyki (np. Polska Grupa Energetyczna tylko w 2023 r. zapłaciła z tego tytułu 23,7 mld zł, a w ciągu czterech lat 2020-2023 było to łącznie aż 59 mld zł!) i przemysłu energochłonnego, ale wkrótce ETS 2 rozszerzy te opłaty na budownictwo i transport. Przez to i energia elektryczna, i ogrzewanie, i przejazdy będą znacznie droższe. Blackouty dokończą dzieła – kolejne branże przemysłowe z powodu braku energii będą upadały.
Bilans zysków i strat
Francuski Instytut Rousseau już teraz wyliczył, że cała dekarbonizacja i dochodzenie do zeroemisyjności będzie Polskę kosztowało 2,4 biliona euro, czyli ponad 10 bilionów zł. Suma ta jest niemal dziesięć razy wyższa niż wszystkie dotacje, jakie Polska uzyskała od Unii Europejskiej przez dwadzieścia lat! To 13,6 proc. polskiego PKB co roku do roku 2050. Za to wszystko zapłaci gospodarka i każdy Polak.
Tak więc o ile dla niektórych krajów Zachodu pod pewnymi warunkami korzyści i straty tej całej transformacji energetycznej mogą być dyskusyjne, o tyle w przypadku Polski nie jest ona korzystna od A do Z. A tymczasem kolejne polskie rządy – najpierw tzw. Zjednoczonej Prawicy, a teraz koalicja z Donaldem Tuskiem na czele – pod pretekstem fantasmagoryjnej zeroemisyjności i wbrew polskiej racji stanu zgodziły się i realizują unijne plany dewastacji polskiej gospodarki, rezygnacji z niezależności energetycznej państwa polskiego i pauperyzacji polskiego społeczeństwa za pomocą narzędzia o nazwie Europejski Zielony Ład. Na dodatek ma to być realizowane m.in. poprzez uwspólnotowienie długu (pieniądze na KPO są z kredytów i dotacji), a następnie ich spłacanie, tym samym napychając kieszenie banksterom.
Czy wchodząc do Unii Europejskiej, ktokolwiek myślał, że tak to się skończy? Miał był szybki wzrost bogactwa i dobrobytu oraz więcej wolności, a okazuje się, że mamy pracować na urojony klimatyzm fundowany nam przez eurokratów. A za niewdrażanie tej skrajnie szkodliwej i kosztownej dla nas unijnej polityki grożą kary finansowe orzekane przez politycznie ustosunkowany Trybunału Sprawiedliwości UE. No ale jak ktoś tylko zacznie mówić o konieczności policzenia zysków i strat z członkostwa Polski w Unii Europejskiej, jak zrobiłem to w mojej nowo wydanej książce „Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa”, to od razu jest uważany za oszołoma, a wszelkie racjonalne argumenty są puszczane mimo uszu. O polexicie zakazuje się nawet myśleć.
Tomasz Cukiernik
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie