Dużo zamieszania zrobiły informacje na temat unijnego rozporządzenia, które – zdaniem dystrybutorów elektroniki – zatrzyma rozwój telewizorów wysokiej rozdzielczości (4K i 8K) z powodu nierealistycznych limitów zużycia energii. Niektórzy studzą emocje, wskazując, że UE będzie musiała swoje rozporządzenie zrewidować i zapewne to uczyni, ponieważ było ono projektowane, zanim do produkcji weszły nowe modele o wspomnianych rozdzielczościach i nie uwzględnia ich zapotrzebowania na energię. Będziemy zatem mieli to co zwykle w takich sytuacjach: barowanie się urzędników z Komisji Europejskiej z lobby producentów, żeby ostatecznie stworzyć jakiś zgniły kompromis, który pozostawi zaostrzone normy, ale zaostrzone mniej niż to wynika z przepisów w ich obecnym kształcie.
Nie zmienia to jednak nic, jeśli chodzi o ocenę samego mechanizmu. Zawsze jest tak, że jeśli UE narzuca odgórnie jakieś wymogi producentom – oczywiście w imię albo „walki z klimatem”, albo naszego bezpieczeństwa – to ostatecznie płaci za to klient. Tak przecież stało się choćby z nowym obowiązkowym wyposażeniem samochodów sprzedawanych w UE w aktywne systemy bezpieczeństwa, wcześniej opcjonalne. Dzisiaj, kupując nowe auto w Unii, musimy już zapłacić na przykład za system zdalnego powiadamiania o wypadku albo za system automatycznego hamowania awaryjnego. Nie ma znaczenia, że być może kompletnie nam na nich nie zależy.
Przez wiele lat miałem odkurzacz, który ciągnął idealnie i nie sprawiał żadnych problemów. Silnik posypał mu się dopiero po kilkunastu latach. Zmuszony byłem kupić nowy, „ekologiczny” sprzęt o ograniczonej już unijnymi przepisami mocy (maksymalnie 900 watów). Odkurzacz tani nie był, a nie pracuje nawet w połowie tak dobrze jak poprzedni. Jego moc pozostawia wiele do życzenia. Co ciekawe, we wdrażaniu tego typu ograniczeń Unia jest bardzo efektywna, natomiast od lat nie jest w stanie wymusić na producentach standardów umożliwiających łatwiejszą naprawę urządzeń albo wprowadzić zakazu ich fabrycznego postarzania. Czyli takiego ich montowania i składania z takich materiałów, że można z dużym prawdopodobieństwem założyć, iż takie urządzenie posypie się zaraz po upływie okresu gwarancji, z dokładnością w niektórych przypadkach do kilku tygodni. Ta niemoc w kwestiach, które naprawdę mogłyby być dla konsumentów korzystne, za to łatwość we wmuszaniu norm i ograniczeń, które generują jedynie koszty, jest jednak mocno zastanawiająca. I zniechęcająca do UE w jej obecnej postaci.
Przede wszystkim jednak Unia po prostu wykoślawia i psuje naturalne mechanizmy rynkowe. Znam oczywiście argumentację osób, które twierdzą, że jeśli nad producentem sprzętu nie stoi unijny urzędas z batem, to producent sam nie popracuje na przykład nad zmniejszeniem zużycia energii przez sprzęt albo nad jego wydajnością. Gdyby tak faktycznie było, nie mielibyśmy dużej części rozwoju technologicznego. Kiedy w latach 70. wybuchł kryzys paliwowy, nie trzeba było urzędniczego bata, żeby producenci z powodów najczyściej pragmatycznych zaczęli oferować kupującym oszczędniejsze samochody. Podobnie rzecz się ma ze sprzętami gospodarstwa domowego: na zmniejszone zużycie prądu – czyli dla użytkownika niższe rachunki – producenci zaczęli się nastawiać, zanim zostało to skodyfikowane przez Unię. Jakaś część bardziej świadomych konsumentów już dzisiaj szuka produktów, które byłyby trwalsze niż powszechny standard, więc nawet tutaj – można przypuszczać – sprawy zaczęłyby się w końcu zmieniać po prostu pod wpływem rynkowych oczekiwań.
Problem z unijnymi regulacjami polega jednak na tym, że nie pozostawiają nam one wyboru. Spójrzmy choćby na rynek motoryzacyjny. To wyłącznie od klienta powinno zależeć, czy woli kupić auto z wolnossącym dwuipółlitrowym silnikiem, czy z małym turbodoładowanym silniczkiem 1,2 litra, czy samochodzik na bateryjkę, modny i „ekologiczny”. To wyłącznie klient powinien decydować, czy woli mieć odkurzacz o mocy 2 tys. watów czy „przyjazny dla klimatu” sprzęt o mocy 900 watów, który ma problem nawet z wciągnięciem z podłogi większego papierka.
Zakres, w jakim UE swoją sklerotyczną, antyrynkową polityką popsuła rynek i złamała jego naturalne mechanizmy, nie został chyba nigdzie w pełni przeanalizowany – a szkoda. Mówimy nieco z przyzwyczajenia, że funkcjonujemy w warunkach gospodarki rynkowej. A faktycznie mamy w UE układ drastycznie przeregulowany, często w oparciu o czysto ideologiczne założenia.
Łukasz Warzecha