Niedawno na łamach „Rzepy” przeczytałem ze zdumieniem artykuł pt. Zanim ukradł batonik i dwa wina, zapytał policję co mu za to grozi. W skrócie tekst, oczywiście zamieszczony w rubryce prawo karne, przedstawiał casus 33-letniego mężczyzny z Sosnowca, który w jednym z sklepów spożywczych poprosił o dwa batoniki i dwa wina, które następnie skonsumował na oczach obsługi tegoż sklepu. Oczywiście ów nieprzejawiający zbyt wysokiego poziomu kultury osobistej klient okazał się również nad wyraz kłopotliwy, bowiem za skonsumowane dobra nie zapłacił. Do tego momentu, pomimo że sama opowieść wydaje się komiczna, nie wzbudza szczególnego zainteresowania. Ot, w swojej praktyce adwokackiej nieraz zdarzało się mi być obrońcą z urzędu podobnych person.
Najciekawsze w tej historii pojawia się dopiero w momencie, gdy funkcjonariusze naszej bohaterskiej policji wezwani na miejsce – tutaj stwierdzimy bezsprzecznie – kradzieży, ze zdumieniem stwierdzili, że sprawca tuż przed zdarzeniem odwiedził ich siedzibę – najbliższy komisariat – i rozpytywał o zasady odpowiedzialności karnej za czyn, który właśnie popełnił. W kręgu zainteresowania poradą prawną sprawcy były nie tylko zasady ponoszenia odpowiedzialności karnej oraz to, kiedy kradzież jest jedynie wykroczeniem, ale również kwestia wysokości „mandatu” przewidzianego za drobne kradzieże.
Już po ujęciu sprawca, opisując swój zamiar, wskazał, że zrobił to z ciekawości, aby zobaczyć reakcję policjantów, bo był przekonany, że szkoda w wysokości ok. 500 zł gwarantuje mu odpowiedzialność za wykroczenie. Ostatecznie się przeliczył, bowiem usłyszał zarzut tzw. kradzieży zuchwałej opisanej w kodeksie karnym.
Wprawdzie nagły przypływ fantazji, który miał rzekomo skusić bohatera artykułu do kradzieży, mógł być tylko wymówką wobec interweniujących funkcjonariuszy, jednak skłaniać może do poważniejszej refleksji. Cóż takiego dzieje się w społeczeństwie, że jeden z najbardziej piętnowanych przez prawo naturalne, jak również religię, czynów zaczyna w oczach ludzi tracić swój kryminalny charakter?
Wybitny myśliciel francuski Frederic Bastiat napisał już ponad półtora wieku temu, że Są ludzie, którzy uważają, że kradzież traci swoją niemoralność, gdy staje się legalna. Co do mnie, to nie potrafię wyobrazić sobie groźniejszych okoliczności. A może to pozór „umoralnienia” kradzieży sprawia, że coraz łatwiej poszczególnym osobom przychodzi jej popełnianie?
Jakby na to nie patrzeć, Polacy od kilkudziesięciu lat żyją, wzrastają i formują się w otoczeniu ideologii co najmniej socjalistycznej. Nie będę oczywiście ani zaklinał rzeczywistości, że socjalizm i etatyzm umoralnia kradzież, ani powoływał się na komunały (chociaż z punktu widzenia filozofii uzasadnione), iż ten typ ustroju w założeniach: interwencji i redystrybucji, sam jest zawoalowaną formą kradzieży. Zwrócę uwagę na inne aspekty. Po pierwsze, to właśnie tego typu ustrój wyraźnie deprymuje własność prywatną jednostki w stosunku do wyraźniej gloryfikacji i ochrony prawnej mienia społecznego, państwowego czy wspólnego – jak zwał, tak zwał, gdyż chodzi o to samo. Po drugie, zarówno przez proces ubożenia jednostki, jak i fakt dystrybucji prawa własności w kierunku jednostek, którym się własność prawnie nie należy, niejako z automatu powstaje w ludzkiej psychice paradygmat braku przywiązania do ochrony tego prawa. W konsekwencji dochodzi do opisanego już zjawiska lekceważenia w świadomości ludzkiej istnienia ochrony prawa własności, pomimo że porządek prawny zachowuje jeszcze pozory takowej ochrony.
Dodatkowo należy zwrócić również uwagę na konsekwencje istnienia w porządku prawnym norm, które bagatelizują generalną zasadę bezwzględnego traktowania każdej kradzieży, a są nią właśnie owe przepisy kodeksu wykroczeń, które pozwalają odpowiadać jak za wykroczenie, gdy szkoda nie przekracza pewnego pułapu określonego w ustawie. Dla takiego osobnika, jak bohater opisanej przez „Rzeczpospolitą” historii z życia Sosnowca, sprawa ma charakter błahy, „mandatowy”, ot jak odpowiedzialność za przejście na czerwonym świetle.
I moglibyśmy tak dalej tylko teoretyzować, gdyby nie decyzja stojącej na straży stabilności naszej narodowej dumy – polskiego złotego, Rady Polityki Pieniężnej o pozostawieniu stóp procentowych na dotychczasowym poziomie, w moim przekonaniu (i nie tylko moim zresztą) w dalszy sposób pogłębiająca recesję spowodowaną brakiem walki ze zjawiskiem inflacji.
Warto sobie przypomnieć, że już w połowie ubiegłego roku, w sytuacji, gdy inflacja dopiero nabierała rozpędu, policja informowała, o czym pisało większość mediów, o nagłym wzroście pospolitych kradzieży. Co było przyczyną tego zjawiska? Serwis money.pl odpowiadał już w tytule swojego artykułu: Taki skutek inflacji mało kto przewidział. „Drożyzna sprzyja przestępczości”. Chyba była to trafna diagnoza, bowiem z danych, jakie media przytoczyły w grudniu ubiegłego roku, łączna liczba kradzieży od stycznia do października wzrosła o 30 prov. Jak pisał wspomniany już serwis money.pl, cytując Macieja Tygielskiego, eksperta handlu detalicznego: za taki stan rzeczy odpowiada w głównej mierze inflacja. Polacy kradną „właściwie wszystko, jak leci”. Z rozmów Money.pl ze sprzedawcami dowiadujemy się, że złodzieje są coraz bardziej bezczelni.
Czy w stanie permanentnej inflacyjnej beznadziei można znaleźć choć jeden pozytyw? Ależ oczywiście. Niewątpliwie pozytywnym skutkiem inflacji jest to, że za 500 zł, która to kwota przesądza o wykroczeniu, można coraz mniej ukraść. Oczywiście do czasu, gdy nasz „opatrznościowy” ustawodawca w swojej dobroci nie „waloryzuje” tej kwoty.
Jacek Janas