Demokracja to taki system, w którym partie polityczne przegrywają wybory. Bardzo podoba mi się ta definicja. Oczywiście tak rozłożyste zjawisko jak demokracja może być też – i jest – opisywane w różny sposób. Ale Adam Przeworski, to on jest autorem tej jakże syntetycznej próby uchwycenia systemu politycznego, w jakim żyjemy, chyba dotknął sedna. W demokracji nie chodzi o to, że ktoś wygrywa. Są przecież państwa autorytarne, w których odbywają się wybory i gdzie służą one tylko za fasadę, ewentualnie mają jakieś inne, drugorzędne znaczenie. Tylko w demokracji można przegrać wybory i tak naprawdę, dla powodzenia całego systemu, czasami wręcz trzeba.
Bo zmieniają się realia i można stracić poczucie tego, czego chcą wyborcy, pomylić się dostatecznie dużo razy, aby dostarczyć paliwa politycznym konkurentom i finalnie z nimi przegrać. Bez przewrotu pałacowego, bez rozlewu krwi, bez problemów dynastycznych. Normalna sprawa, ale właśnie tylko w demokracji. System ten, przy swoich oczywistych wadach, zapewnia jednak płynne i stabilne przekazanie władzy proponentom innych rozwiązań, albo choćby i proponowanych identyfikacji, bo nie okłamujmy się, wielu wyborców głosuje na mit polityczny, markę i kupuje partię niczym produkt, który ma poszerzać osobowość klienta, manifestować ją. Demokracja jednak zapewnia i to. I to też nie jest problem. Ten polega na tym, że zapewnia wyłącznie to coraz częściej (jest to jednak temat na inny felieton).
Jednocześnie jednak cały czas zachowuje swoją podstawową zaletę. Jakże niedocenianą, a najbardziej przez samych polityków oraz pierwszy szereg wyborców, tych, których Jason Brennan, zresztą w książce o wymownym tytule „Against Democracy”, nazywa politycznymi chuliganami. Są to ludzie, dla których polityka to coś jakby szalikowo-wandalska odsłona okolic futbolu. Już najbliższe wybory, a po nich kolejne, bo czeka nas cały cykl, pokażą nam nie tylko, kto wygra, a kto przegra, ale też jak to zniesie. Jak zachowają się politycy, ich elektoraty i tychże frakcje.
Polska musi zmieścić nas wszystkich. Nie ma czegoś takiego jak „Prawdziwa Polska”, często utożsamiana z Polską tzw. powiatową, a już na pewno Polską nie tą, jaka jest w naszych największych miastach. Nie zgadzam się z tym, że gdzieś polskość bije mocniej, a gdzieś słabiej. Takim samym Polakiem jest liberalny czy lewicowy mieszkaniec Warszawy lub Krakowa, jak i konserwatywny mieszkaniec Limanowej albo Hrubieszowa (można tu zresztą dowolnie mieszkać, w Krakowie też mieszkają konserwatyści, w Limanowej liberałowie). Ta, niestety, nie dla wszystkich oczywista konstatacja jest nam jednak do czegoś potrzebna. Jeśli kategoria „Prawdziwego Polaka” obejmuje dosłownie nas wszystkich, to staje się, a przynajmniej powinna, nieistotna w politycznej i przedwyborczej debacie. Tymczasem to zarówno ci, którzy mienią się być Prawdziwymi Polakami, jak i odżegnujący się od bycia nimi, ci, którzy z pełnej asymilacji tego pojęcia lub też jego zupełnej negacji uczynili treść swojego politycznego życia – są i będą najbardziej zainteresowani podbijaniem tego sztucznego podziału.
I z tymi ludźmi też musimy jakoś żyć. W dzień po wyborach magicznie nie zniknie jedna trzecia Polaków czyli ci, którzy głosowali akurat na przegranych. Kto będzie w tej grupie – tego dziś jeszcze nie wiemy. Ale ktoś na pewno. Rozwiązaniem wcale nie jest dalsze zapiekanie się w sporze, bo po tylu jego odsłonach zaczyna być widoczne, że jest to sytuacja bliska remisowi. Polska bardziej liberalna (choć różnie rozumiejąca ten liberalizm) niemalże zrównuje się z Polską solidarną (także wymagający dookreślenia i różnorodnie dookreślany).
Co zatem możemy zrobić? Po pierwsze, stworzyć więcej platform, na których toczy się gra. I tutaj ogromnie inspirującą książką jest „Umówmy się na Polskę” (tak, wiem o tym, ten felieton zaczyna przypominać listę polecanych lektur na wakacje), gdzie autorzy o naprawdę różnych afiliacjach ideowych zastanawiają się nad tym, co możemy zrobić wspólnie, aby zmieścić się razem. I jednym z pomysłów jest daleko idąca decentralizacja, wzmocnienie lokalnych scen politycznych i większa autonomia dla województw. Jeżeli nie wytrzymujemy razem w wagonie bezprzedziałowym, to zbudujmy przedziały. Po to, aby uniknąć coraz głębszych podziałów. Bardziej liberalne (społecznie i ekonomicznie) silne regiony mogłyby konkurować z tymi, których mieszkańcy wybierają etatyzm zmieszany z konserwatyzmem i które też mają narzędzia, aby wprowadzać te rozwiązania, ale to przecież nie są jedyne możliwe kombinacje. Co istotne, po prostu możemy mieć różne wizje Polski i jeśli są one dobre – powinniśmy móc to udowodnić najpierw w regionach. Nawet jeśli będziemy się mylić, to przynajmniej ktoś gdzieś indziej, ale nadal w Polsce, będzie mógł próbować ułożyć istotne sprawy według innych pryncypiów.
Po drugie, nie jestem zwolennikiem wykluczania z politycznej gry, bo ktoś w pełni odsunięty od stolika zaczyna tworzyć swój własny. Stąd drugie obiegi od drugiego obiegu, wysyp piwnicznych guru zasiedlających media społecznościowe, postępująca radykalizacja elektoratów, choć tu oczywiście przyczyn takiego zjawiska jest więcej. Niestety, w Polsce nie mamy wypracowanego modelu dawania mniejszościowych udziałów w politycznym przedsięwzięciu tym, którzy są w opozycji. Co powoduje, że gra polega na tym, że zwycięzca lub zwycięzcy biorą wszystko lub prawie wszystko. Mogłoby być inaczej. Media powinny być oczywiście prywatne, ale jeśli nie mieści się to w polskim oknie Overtona, to niech chociaż przegrani dostają na przykład możliwość obsadzenia zarządów kanałów Polskiego Radia. I innych, wyraźnie mniejszych i słabszych, ale jednak jakichś stanowisk pozwalających na wpływ. Nie z dobrego serca, tylko z dbałości o stan gry nie tylko w najbliższej rundzie, ale też za dwa, trzy, cztery cykle wyborcze. Które przecież ktoś też będzie przegrywał. Może nawet ci, którzy podejmą decyzję o tym, aby przegranym też coś dać, bo gra się tak, jak pozwala przeciwnik. Warto, aby był on na poziomie i nie destabilizował, nie ogłupiał gry. Z głupimi gra się gorzej.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie