Miało być o tragedii ośmioletniego Kamila, którą żyje cała Polska, ale uznałem, że tematowi śmierci niewinnego dziecka przyda się pewnego rodzaju vacatio. Ta sprawa, jeżeli przyjrzymy się jej później, z pewnego oddalenia, pozwoli rzucić więcej światła na mechanizm powstawania takich na wskroś patologicznych problemów. Pozwoli też dostrzec, że model systemowy zapobiegania podobnym tragediom jest niewydolny i działać w sposób poprawny nigdy nie będzie – z przyczyn, które możemy nazwać cywilizacyjnymi i… ustrojowymi.
Dziś więc o wiadomości ze Stanów Zjednoczonych, która mnie zelektryzowała. Jak informują serwisy branżowe – zresztą już od dłuższego czasu – szykuje się w USA kolejny kryzys w działaniu administracji federalnej, czyli tzw. shutdown. Już kilka lat temu, a konkretnie w 2018 r., obiegła nas informacja o tym, że z dnia na dzień wyłączone zostało działanie wszystkich federalnych urzędów i służb z uwagi na brak zatwierdzenia przez Izbę Reprezentantów prowizorium budżetowego. Wtedy chodziło o brak zagwarantowania środków na pomysł ówczesnego prezydenta Donalda Trumpa wybudowania muru na granicy USA z Meksykiem.
Materia sprawy skądinąd niewyobrażalna dla nas – Europejczyków, żyjących w niemal permanentnym etatyzmie, gdzie uzależnienie podstawowych czynności społecznych od woli i regulacji państwa powoduje, że pewnie niektóre grupy społeczne nie dałyby rady w ogóle funkcjonować.
W USA jest trochę inaczej. I tej wolności jest (przynajmniej na razie) więcej. I własność, której wyznacznikiem jest pieniądz i regulowanie zobowiązań, jest traktowana priorytetowo przez obywateli. Stąd też, skądinąd bardzo jasno ujęte w konstytucji, restrykcyjne traktowanie pieniędzy publicznych i ich wydatkowanie. Innymi słowy, jeżeli tych pieniędzy nie ma, to rząd nie działa. A związane jest to z prerogatywą parlamentu, nazwijmy ją „dyscyplinującą”, jaką ten posiada wobec bardzo niezależnego ustrojowo prezydenta, pozwalającą w każdej chwili przykręcić kurek z kasą.
Zjawisko shutdownu to nie domena tylko politycznych wojenek prezydenta Trumpa. Takie sytuacje zdarzały się wielokrotnie – dla przykładu Obamie czy Clintonowi. Zawsze zostawały przełamywane przez kompromis polityczny. Co więc jest tak wartego uwagi przy obecnym widmie shutdownu?
Inna jest zdecydowanie przyczyna braku zgody Izby Reprezentantów na zmiany budżetowe. Chodzi o przekroczenie limitu zadłużenia USA. W tym momencie państwo zadłużone jest na horrendalną sumę 31,4 bln dolarów, czyli według wyliczeń ok. 120 procent swojego PKB. Schemat podmiotowy zadłużenia również jest ciekawy. O ile dwie trzecie długu ma charakter wewnętrzny – obligacje kupione przez fundusze, inwestorów prywatnych oraz niestety w ramach – jak to zwykłem nazywać – „finansowego perpetuum mobile” przez Rezerwę Federalną, to jedna trzecia pozostaje w rękach zewnętrznych, z czego większość chińskich.
Tym, którzy nie do końca rozumieją mechanizm państwowego zadłużenia trzeba wyjaśnić, że przekroczenie limitu długu oznacza, że dla dalszego finansowania sektora federalnego konieczne jest wzięcie kolejnych pożyczek celem spłaty choćby odsetek od już pożyczonych 31,4 bln dolarów.
Problematyczne jest twarde stanowisko Partii Republikańskiej, a szczególnie jej prawego skrzydła, które chyba zaczęło sobie zdawać sprawę z ryzyka dalszego luzowania długu. Z kolei eksperci z Brookings Institution ostrzegają, że jeśli pułap długu nie zostanie podniesiony, ogólna suma cięć wydatków i podwyżek podatków niezbędnych, aby spłacać dotychczasowe długi, wyniesie 1,5 bln dolarów w tym roku i 14 bln w ciągu następnych dziesięciu lat. Taka też polityka zaciskania pasa, co jest skądinąd godne pochwały, na razie dominuje w retoryce Republikanów.
A co w sytuacji przeciwnej? Niewypłacalność. Termin, który Polakom – jak widać po charakterze rodzimej polityki sektora finansów publicznych – jest nieznany, pomimo że nasz nieszczęśliwy kraj upadał finansowo już kilkukrotnie. Miało to miejsce, jak pokazuje historia, choćby podczas rządów sanacji w 1936 r., gdy państwo uginało się pod ciężarem etatyzmu i socjalizmu.
Powróćmy jednak do USA. W przypadku formalnego „bankructwa” (bo tym według definicji jest nieregulowanie wymagalnych zobowiązań) optymistycznie policzono, że PKB spadnie o 4 procent, a 6 mln obywateli straci pracę; nie wspominając o dołach na giełdzie papierów wartościowych sięgających przynajmniej jednej trzeciej ich wartości. To tylko wierzchołek góry lodowej, bowiem jak wszyscy zdajemy sobie sprawę, to USA – dzięki dolarowi – zapewniają w znacznym stopniu globalną stabilność przepływów kapitału. Dodatkowo to właśnie obligacje wypuszczane przez rząd federalny uznawane są za najbardziej stabilne na świecie i najbezpieczniejsze, jeżeli chodzi o ryzyko lokowania kapitału. Niespłacalność tych najbezpieczniejszych i najbardziej wiarygodnych zobowiązań zapewne spowodowałaby lawinę braku zaufania do tego typu papierów dłużnych na całym globie, a co za tym idzie, biorąc pod uwagę poziom zadłużenia niemal każdego kraju na świecie, groziłoby to apokaliptycznym kryzysem, większym niż ten w 2008 r.
Ktoś może powiedzieć, że wiele było przypadków bankructwa państw w historii (i nie chodzi tylko o wypełniony nimi wiek XX i XXI), a świat się nie zawalił. Pierwszy odnotowany przypadek bankructwa to głęboka starożytność i niewypłacalność państw Związku Morskiego zadłużonych we wspólnej kasie mieszczącej się na wyspie Delos. Sama Hiszpania za Filipa II bankrutowała kilka razy. Jednak myli się ktoś sądząc, że bankructwo państw to tylko zaciśnięcie pasa na brzuchach obywateli i kryzys w obrębie tego państwa. Z reguły to kolejne dotkliwe zobowiązania wobec wierzycieli, nierzadko wymuszane siłą militarną, a prowadzące do znacznego ubytku w suwerenności danego państwa. Należy zdawać sobie sprawę, że obligacje państwowe są tak popularne, bo rząd zabezpiecza je majątkiem swoich obywateli.
W przypadku USA, które nigdy nie oddały choć naparstka swojej suwerenności, tego typu konsekwencje byłyby geopolitycznie niewyobrażalne. A nie zapominajmy, że wierzycielem znacznej i – można pokusić się o sformułowanie – strategicznej części zadłużenia USA są… Chiny.
Jacek Janas