Wczesną jesienią 2022 r. urzędnicy europejscy dokonali przedziwnego odkrycia na Starym Kontynencie. Opinia publiczna po raz pierwszy dowiedziała się o tym we wrześniu, kiedy to rozpoczęła się seria niewygodnych kampanii wyborczych, przy okazji których ze strony ponadnarodowego rządu nastąpiły też celowe działania mające na celu obalenie zgniłych i świecących moralną pustką ideologii. Mniej dociekliwi obserwatorzy puścili to płazem i uznali za jedną z wielu bitew unijnych urzędników o tak zwaną „praworządność”.
Tych bardziej natrętnych zaintrygowała jednakże większa niż zwykle buta, z jaką biurokraci próbowali ingerować w krajowe procesy wyborcze. Nie było żadnych eufemizmów, zastrzeżeń, w tym nawet zwyczajowej formuły, że obcy urzędnik szanuje wszelako suwerenność i wolę ludu innego państwa. Były za to niejasne i przypominające szantaż oświadczenia o odradzającym się faszyzmie i ewentualnych sankcjach finansowych. Brakowało zarazem sensownych i pozytywnych propozycji wyjścia z kryzysu. Europa w tym czasie mierzyła się przecież z licznymi problemami egzystencjalnymi i potrzebowała wielu lat, aby odrodzić się do życia.
Skargi bardziej demokratycznych organizacji spotkały się z utajnionymi dysputami, w rezultacie których nawet kilku biurokratów przyznało, że pewne wypowiedzi poszły zbyt daleko. Koniec końców środowiska liberalne stały się jakby bardziej bierne i małomówne. Coraz trudniej było ręcznie sterować dziennikarzami, ale ostatecznie media w swej większości nadal popierały eurokratów. Tylko niektóre tytuły, znane uprzednio z „faszystowskich” poglądów, nadal pisały o tym, że tak jawne wtrącanie się i brak szacunku dla procesu demokratycznego oznaczać może powolne staczanie się Europy ku jej nieuchronnemu samozaprzeczeniu i upadkowi.
Tak być może wyglądałby opis ostatnich kilku miesięcy, a więc zmian zachodzących w preferencjach wyborczych już nie tyko na Węgrzech czy w Polsce, ale też we Włoszech i Szwecji, gdyby zechciał go napisać Howard Philips Lovecraft. Jego dzieła należą już do domeny publicznej, dlatego można sobie pozwolić na taką trawestację. W oczach wszystkich bowiem śpiących bardziej na lewym niż prawym boku pojawiło się przerażenie. Nie lovecraftiańskie „Widmo nad Innsmouth”, lecz „Widmo nad Europą”. Nie marksistowskie „widmo komunizmu”, ale „widmo faszyzmu”.
Oderwane od rzeczywistości elity uznały bowiem, że erozja liberalnej demokracji to nie jest wina ich własnej alienacji, sprokurowanych przez nie kryzysów, czy też takiego sposobu radzenia sobie z nimi, który nie szanuje autonomii i godności ani jednostek, ani całych narodów. Środowiska te – jak zwykle – uważają najwyraźniej, że to wina niedostatecznie oświeconego gminu i zbyt małej ilości instrumentów dyscyplinujących, których każda władza zawsze chce mieć w ręku więcej, niż naprawdę potrzebuje. A skoro tak, to wniosek może być tylko jeden. Społecznościom, które wykażą się niedostatecznym zaangażowaniem, należy zabrać możliwość decydowania o własnym losie. Względnie można pałką lub podstępem zmusić je do podejmowania „słusznych” decyzji w taki sposób, aby naiwnie myślały, że same chcą tego, czego się od nich po prostu oczekuje. Jak to jednak pogodzić ze wzniosłymi i programowymi hasłami o demokracji, parlamentaryzmie i wolności indywidualnej? W tym sensie demokratyczna Europa staje się swoim własnym zaprzeczeniem. Programowo deklaruje bowiem etyczną wyższość i sprawność demokracji, a w działaniach ją ignoruje lub traktuje jak zafajdaną pieluszkę. Przykry skutek uboczny posiadania ludzi mniej zdolnych fizycznie lub umysłowo pod swoją pieczą.
Projekt europejski od strony politycznej okazał się więc, po pierwsze, takim samym wewnętrznie sprzecznym mitem, jak każdy inny, a po drugie najwyraźniej również niewypałem. Ręczne sterowanie ludźmi i procesami społeczno-gospodarczymi, zepsucie pieniądza, upadek obyczajów oraz wyobcowanie elit od ludu zawsze kończyło się tragediami, szubienicami, najazdami Hunów i tak dalej. Ci, którzy bowiem myślą, że lepiej wiedzą od innych, jak przeżyć cudze życie, ale też jak zbawić cały świat, zawsze grzeszą bezmierną pychą i arogancją. Ta prędzej czy później wpędza ich albo do celi, albo pod szubienicę – czego nikomu nie życzę ze względów humanitarnych – a przynajmniej do politycznego lamusa, czyli pod próg wyborczy.
Jeśli nie chcemy, żeby doszło do gwałtownego rozpadu Europy, a to rzeczywiście byłoby na rękę nie tylko zresztą Rosjanom, ale pewnie także Amerykanom, to musimy ją po prostu zreformować. Niechże stanie się ona w końcu polem demokratycznej współpracy narodów, powrotu do europejskich korzeni, a nie kolejnym utopijnym projektem stworzenia jednego, centralnego rządu dla tych, którzy wspólnego rządu mieć ani nie chcą ani mieć go nie powinni. Miejscem niemal archeologicznego odkopania starych mitów i ponownego zanurzenia się w nich, a nie budowania nowych, które rażą śmiesznością, sztucznością i hipokryzją. Tym bardziej, że ostatnio wielu przekonało się najwyraźniej o tym, co było wiadomo od dawna. Ten projekt zaprawdę powstaje pod egidą takich samych melepetów, jakich wszędzie pełno, nie zaś ludzi świętych i nieomylnych. Dlaczego jesteśmy skłonni uwierzyć, a nawet nie trzeba nas długo przekonywać, że nasz lokalny polityk to może być idiota i utracjusz, ale o tym z Europy chcemy już myśleć, że to uosobienie wszelkich cnót i mądrości? Zaczyna to bardziej przypominać fanatyzm religijny niż laicki pragmatyzm.
Oczywiście może się okazać, że „taka” lub „jeszcze bardziej taka” Europa przetrwa, o ile tylko wyborcy szybko się zorientują, co narobili i dalej będą popierać dawny konsensus. Jest to jednak wątpliwe. Wyczerpanie starej formuły widać ze wszystkich stron. Nie chcą jej technokraci, bo jej komponent demokratyczny i pluralistyczny przeszkadza w niańczeniu ludu i stworzeniu „idealnego” społeczeństwa wbrew jego woli. Nie chcą jej też populiści, bo po raz kolejny są zmęczeni dekadencją i oderwaniem od rzeczywistości elit, a także brakiem sprawczości w tych kwestiach, które są akurat ważne z punktu widzenia interesu klasy pracującej. Naprawdę więc spełniło się chińskie przekleństwo: żyjemy w ciekawych czasach.
Michał Góra