Wszystko wskazuje na to, że ogólnopolski protest rolników może zakończyć się z przyczyn, że tak powiem, naturalnych. Chodzi o to, że pory roku następują po sobie z zadziwiającą regularnością, jako że ich pojawianie się nie zależy od rządu – a właśnie jesteśmy w przededniu nadejścia wiosny, również kalendarzowej. Zgodnie z rozkładem leszczyna kwitnie, jak szalona, a to nieomylny znak, że już niedługo rolnicy zaniechają protestów, bo zamiast jeździć po drogach, trzeba będzie wyjechać w pole, przeprowadzić orkę i siew; potem zaraz będzie Wielkanoc, a w międzyczasie – wybory samorządowe, czyli konkurs z nagrodami w postaci obsadzenia mnóstwa synekur, co prawda niezbyt lukratywnych – jak w przypadku radnych – i bardziej lukratywnych – jak w przypadku wójtów, burmistrzów, prezydentów miast i marszałków wojewódzkich. To ważny konkurs, bo chodzi o sprawy naprawdę poważne i trzeba będzie pilnować interesu, to znaczy – uwinąć się wedle tego, żeby wybory wypadły dla każdego możliwie jak najkorzystniej.
Oczywiście nie dla wszystkich; co to, to nie; jeszcze się bowiem taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Jak pisze poeta: „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera. Gdy jeden wiosłem macha żwawo, drugi steruje wtedy nawą” – i tak dalej.
Z tego względu samorządy terytorialne – jak się okazuje – są zadłużone na 90 mld zł, z czego za połowę długu odpowiadają miasta, zwłaszcza te na prawach powiatu. Dlaczego tak się dzieje? Nietrudno odpowiedzieć. Dlatego, że nasi Umiłowani Przywódcy ze szczebla samorządowego pragną przychylić swemu ludowi nieba, a wiadomo, że czegoś takiego za darmo się nie zrobi. Toteż gwoli przychylanie ludowi nieba trzeba samorządy zadłużać, co jest czynnością całkowicie bezpieczną, bo wiadomo, że funkcjonariusze publiczni za nic nie odpowiadają, a już zwłaszcza – za długi, które muszą spłacać ich podopieczni, czyli wspomniany lud. Toteż poeta pisze, że „dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem. Bo lud, to swołocz i gawno. Batem go, batem, batem, batem!”. Tak w każdym razie uważała Caryca Leonida, sportretowana w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło”.
Ja wyborom samorządowym tylko się przyglądam, a kiedy tak się przyglądam, to utwierdzam się w przekonaniu, że samorządowy szczebel wojewódzki i powiatowy istnieje wyłącznie z przyczyn socjalnych – to znaczy – by przy ich pomocy stworzyć żerowiska dla zaplecza osobowego politycznych gangów, jakie oblazły naszą umiłowaną ojczyznę. Z tego wypływa wniosek, że te dwa szczeble samorządowe należałoby jak najszybciej zlikwidować. Gorzej by nie było, a na pewno byłoby taniej, bo gdyby nawet ci wojewódzcy i powiatowi samorządowcy nic nie robili i tylko brali pieniądze, to i tak by to musiało kosztować. Tymczasem zdecydowana większość z nich to ludzie uczciwi i przyzwoici – i to właśnie jest najgorsze. Skoro już biorą pieniądze, to chcą w zamian coś robić – i to jest właśnie główna przyczyna zadłużenia. Gdyby więc tak – ale co tam marzyć o tym? – zlikwidować samorządy wojewódzkie i powiatowe, a pozostawić tylko gminne? To już byłoby coś, ale przecież można zreformować samorządy jeszcze głębiej.
Teraz jest tak, że głównym poborcą podatkowym jest rząd. Samorządom cyka, podobnie jak Komisja Europejska Polsce – na tak zwane „zadania zlecone”. Tego jest zawsze za mało, toteż nie tylko miasta, ale i gminy też są pozadłużane. A gdyby tak w ramach reformowania systemu finansowego państwa odwrócić ten mechanizm tak, żeby wyłącznym poborcą podatkowym były gminy? Gmina musiałaby oczywiście zapłacić składkę na państwo, uchwalaną corocznie przez Sejm. Jeśli nie byłaby w stanie jej zapłacić, to trzeba by ją rozparcelować między sąsiednie gminy, bo to dowód, że nie jest zdolna do samodzielnego istnienia. Jeśli jednak zapłaciłaby składkę na państwo, to reszta należałaby do niej. W ten sposób samorządy gminne zostałyby zmuszone do dbania o rozwój gospodarczy na swoim terenie, bo miałyby tylko tyle pieniędzy, ilu miałyby podatników. Zostałyby też zmuszone do rywalizowania o podatników z innymi gminami, co byłoby korzystne i dla gospodarki, i dla obywateli.
Ale rząd centralny zawsze ma chrapkę na likwidację, a przynajmniej – na ograniczenie finansowej i każdej innej autonomii samorządu gminnego. Czy można tej pokusie postawić jakąś tamę? Można – gdybyśmy nieznacznie zmienili zasady wyboru Senatu. Teraz nie bardzo wiadomo, po co ten cały Senat jest. Gdybyśmy jednak ograniczyli czynne prawo wyborcze do Senatu w ten sposób, że prawo wybierania senatorów mieliby wyłącznie obywatele tzw. kwalifikowani – to jest tacy, którzy sami pełnią funkcję publiczną z wyboru – jak to ma miejsce we Francji – to dzięki temu moglibyśmy uczynić z Senatu czujnego strażnika autonomii samorządu gminnego. Chodzi o to, że zdecydowana większość wyborców Senatu to byliby gminni samorządowcy. W tej sytuacji instynkt samozachowawczy podpowiedziałby senatorom, czyjego interesu, czyjej autonomii powinni pilnować przed zakusami rządu centralnego. Senat uczestniczy w procesie ustawodawczym i gdyby Sejm, w ramach samorządu gminnego, chciał ustanowić składkę na państwo na poziomie zaporowym, to Senat mógłby temu zapobiec. Byłoby to korzystne i dla samorządów gminnych, i dla państwa, bo ani w interesie gospodarki, ani w interesie obywateli nie leży to, by rząd był rozrzutny. W podobny sposób Senat mógłby też powstrzymywać legislacyjne próby ograniczania autonomii samorządu gminnego. Więc może by spróbować?
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie