– To mogą być specjalne wymagania techniczne, kwestie standaryzacji, problemy z rozstrzyganiem sporów handlowych, z pobieraniem odpłatności, z niedopasowaniem umiejętności pracowników czy niechęcią do akceptowania tych świadectw i kwalifikacji, które pochodzą z jednego kraju, w drugim kraju, normy, procedury administracyjne związane ze sprzedażą towarów czy usług, kłopot z pozyskaniem informacji na temat możliwości rynkowych, partnerów handlowych czy wymogów regulacyjnych. I oczywiście wymogi dotyczące wejścia na rynek i wykonywania działalności w odniesieniu do określonych zawodów. Ciągle nie mamy tego dostatecznie zharmonizowanego. Przepisy na poziomie krajowym w niektórych krajach są ostrzejsze niż wymogi unijne. Z jednej strony mamy zatem jednolity rynek, ale z drugiej – jest w nim bardzo dużo niejasności, niekonsekwencji, barier – mówi w rozmowie z tygodnikiem „Do Rzeczy” Lech Pilawski, doradca zarządu Konfederacji Lewiatan, członek Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego.
Jak zauważa Pilawski, często jednolitemu rynkowi szkodzi wdrażanie dyrektyw i narzucanie większych wymagań, niż proponuje Unia Europejska.
– Chodzi o ochronę własnego rynku. Na przykład próbuje się nie dopuszczać do swoich zamówień publicznych firm, które nie posiadają układów zbiorowych. (…) W niektórych krajach Unii [np. we Francji, Austrii, Hiszpanii czy we Włoszech] są dość popularne, a w części nie [np. w Polsce]. W związku z tym administracje, preferując swoje firmy, wśród wymogów dostępu do oferty zamówienia publicznego umieszczają stosowanie układów zbiorowych jako podstawowego rozwiązania bezpieczeństwa socjalnego pracowników – wyjaśnia Pilawski.
Ekspert podkreśla, że na pewno korzyści z działania jednolitego rynku jest więcej niż strat z tego, że któryś kraj się czegoś doszuka i znajdzie jakąś barierę, przez którą może ograniczyć działanie jakiejś firmy czy części rynku.