Dziwne rzeczy można czasem znaleźć w pamięci, przeważnie jednak takie, które są zapisem jakiejś nietypowej sytuacji, dowiedzenia się o czymś, co wykraczało poza tamto „tu i teraz”. Nie jestem wyjątkiem. Pamiętam urywek jakiegoś materiału telewizyjnego, w którym prowadzący program rozmawiał z ekspertem w dziedzinie Stanów Zjednoczonych Ameryki. Obaj panowie nie mogli się nadziwić temu, że co to za kraj, w którym nawet bezdomni mają telefony komórkowe i przy ich użyciu zgadują się na zbierackie wyprawy. A takie miało być właśnie USA sprzed lat.
Wtedy to było nietypowe, bo w Polsce sprzed ćwierćwiecza, chyba tyle czasu dzieli mnie od zarejestrowania tamtej rozmowy, „komóra” była raczej symbolem biznesu i to takiego trochę „na siłę”, a nie zwykłym, codziennym narzędziem ułatwiającym życie. I dlatego to zapamiętałem. Gdybym dzisiaj usłyszał takie telewizyjne zdziwienia, raczej szybko wyleciałyby drugim uchem.
Podobnie jest i będzie z inwestowaniem. To, co kiedyś było dziwne, dziś jest coraz powszechniejsze, a o tym, jak uciekać przed inflacją i gdzie lokować nadwyżki, można rozmawiać nie tylko z bankierem czy maklerem, ale też z fryzjerką, bo ona też czuje, że jej pieniądze, leżąc na koncie, po prostu gniją. Rzeczywistość makroekonomiczna po prostu wypycha zwykłych ludzi na pozycje bycia inwestorami i niestety, nie wszyscy się do tego nadają. Jest to jednak uwaga ogólna, dotycząca wszystkich ludzi, nie tylko Polaków. Nasze inwestowanie jest jednak w tym smutnym aspekcie podobne, ale w niektórych pozostałych inne, wchodzimy w nie z pominięciem wielu wcześniejszych etapów. Nie mamy jako nacja szczególnych historycznych tradycji inwestorskich, mało tego, w pamięci zbiorowej cały czas funkcjonuje Art.-B, ale to wspomnienie działa bardziej jak pamięć o dotykaniu rozgrzanego czajnika, którego lepiej już nie ruszać i który lepiej zostawić w spokoju. PRL skutecznie oduczył Polaków aktywności inwestorskiej, po prostu rugując ją z przestrzeni możliwych zainteresowań zdecydowanej większości Polaków, a i wcześniejsze doświadczenia, choćby przedwojenne, z racji szczupłości kapitału, także kulturowego, wcale nie były imponujące, choć oczywiście na plus trzeba policzyć, że w ogóle były. Ten obraz dopełnia anegdota, czy raczej obserwacja autorstwa Sławomira Muturi. Ma on polskie, ale i kenijskie korzenie, doskonale też pamięta różne „żarty” na temat zacofania Afryki. Tyle że jak chętnie opowiadał na swoim wykładzie, który miałem przyjemność usłyszeć, to Polacy w latach 90. byli w porównaniu z Kenijczykami zacofani jako inwestorzy, bo w Kenii istniały dużo bardziej rozwinięte rynki. My dopiero musieliśmy się ich uczyć.
Jako taka właśnie nacja lądujemy jako kolejny wagonik globalnego pociągu do zysków. Z innym doświadczeniem trafiają tu też obywatele reszty świata, w którym to świecie procesy rodem z talebowskiego Ekstremistanu potrafią przeorać oszczędności niejednego ciułacza. Lub przeciwnie, obrócić niewielkie środki w fortunę. I tak się oczywiście dzieje też i w polskich portfelach. Ekspansja nowych narzędzi inwestowania – ale też spekulowania – jeszcze bardziej podkręca ten proces i wcale mnie nie zdziwi, kiedy w przyszłości bezdomni będą nie tylko namawiać się przez telefony komórkowe na śmietnikowe poszukiwania, ale też informować o okazjach na rynkach krypto, NFT, walut i właściwie wszystkiego, co można kupić za drobne bądź sprzedać przy pomocy smartfona. Oczywiście większość takich okazji to losy na loterię które może wystrzelą w górę po zielonej prostej, ale raczej nie, raczej się tak nie stanie. Czemu jednak nie wyeksponować się, choćby drobniakami, na takie możliwe okazje? One przecież będą się pojawiać.
Tak jak i inwestycyjne katastrofy, bo coraz częściej kupujemy marzenia albo wizerunki lansujące taki czy inny instrument, rzadziej zaś cząstkę prawdziwej firmy, która naprawdę coś produkuje. To takie jakby kolejne pięterko odrywania się kapitału od pracy, ale można rozpatrywać je i inaczej – że zdolności sprzedażowe, wizerunkowe, zdolność do kreowania zainteresowania stają się głównymi silnikami technicznie coraz sprawniejszej gospodarki, zdolnej produkować więcej, ale cały czas muszącej sprzedawać – na coraz bardziej trudnych, konkurencyjnych rynkach.
Alternatywne inwestycje stają się coraz mniej alternatywne, bo zmieniają się rynki i ludzie, którzy na nich inwestują. To, co było spoza pierwszego szeregu wyborów kilka lat temu, mogło się już przesunąć gdzieś indziej. Na pewno jest też teraz bardziej demokratycznie. Bariery są coraz bardziej dziurawe, głównie dzięki postępowi w technice, wykorzystaniu szyfrowań i komunikacji na odległość. Wszyscy będziemy inwestorami. Za coraz niższymi progami wejścia jednak nie zawsze nadgania wiedza na temat inwestowania i omijania oczywistych oszustw, wręcz proszących się o infamię i procesy scamów. I tak naprawdę to jest zagrożeniem dla inwestorów, którzy niekiedy z przymusu, niekiedy z przypadku, muszą nimi być. Napędzające ich potrzebę szukania schronień przed utratą wartości pieniądza banki centralne emitujące coraz bardziej śmieciowe waluty i dręczące ludzi inflacją ponoszą zaś część odpowiedzialności za rozkwit oszustw udających inwestycje.
Marcin Chmielowski
*autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości