Inflacja to oczywiście zjawisko niszczące gospodarczo, nie tylko w skali makro. Topnieje siła nabywcza i oszczędności, które znikają jak lód w lecie. Inflacja zmusza też do większego wysiłku, niejedno gospodarstwo domowe trzeba poratować dodatkowymi zleceniami po godzinach, połówką etatu tu czy tam i wcale nie dlatego, aby zarobić więcej i zainwestować albo oszczędzać. Tylko po to, aby wystarczyło na podstawowe opłaty. I jest to straszna sytuacja, bo Polacy już przed falą podwyżek byli narodem przepracowanym. A teraz jeszcze musimy płacić ten perfidny podatek, bo tym też jest inflacja, zjawisko dla konsumenta zawsze złe, różnica jest tylko w tym, jak bardzo.
Opowieść o niewielkiej inflacji jako sile „oliwiącej” gospodarkę, bo zachęcającej do szybszego wydawania, nigdy nie była dla mnie przekonująca, bo pamiętam dobrze czasy deflacji w Polsce i wspominam je nieźle, znam też rynki, na których dobra potrafiły regularnie tanieć (choćby elektronika) i jakoś przez to przeszliśmy. Ale, to już piszę z perspektywy dzisiejszej, nie złotych lat, kiedy to byliśmy lekko poniżej celu inflacyjnego, inflacja to nie tylko zjawisko w portfelu, ale też w głowie. Oczekiwania inflacyjne społeczeństwa to zagregowana miara tego, jakich wzrostów cen spodziewamy się w przyszłości. Te zaś, wskazują na to majowe badania przeprowadzone przez GUS, idą w kierunku spodziewania się niższej inflacji. I to jest właśnie ponure.
Polacy przyzwyczajają się do tego, że wszystko drożeje. Nie myślimy o tym, że mogłoby stanieć. Nie spodziewamy się niższych cen. Spodziewamy się ich wolniejszego wzrostu. To wyraz realizmu. Ale aby wyrwać się z nieprzyjaznych realiów, potrzeba czegoś jeszcze. Z samego wyobrażania sobie, to jest jasne, nic się nie zmieni. Ale pomyślenie o czymś pozwala na sformułowanie jakiegoś planu, pomysłu. Tymczasem nawet siły polityczne, które deklarują, że pożar inflacji trzeba sprowadzić do poziomu tlącego się płomyczka bezpośredniego celu inflacyjnego, nie mają tak naprawdę do czego się odwołać w społeczeństwie, bo jakże to zrobić, kiedy już zaczęliśmy uznawać inflację za może i trudną, ale jednak stałą bywalczynię naszych kont i portfeli.
Która jakoś się obniża, częściowo dzięki wcześniejszemu cyklowi podwyżek stóp procentowych, częściowo dlatego, że warzywa i owoce tanieją w lecie. Tymczasem, nie licząc Węgier, ale to akurat nie jest przykład do naśladowania, inflacja spada przeważnie szybciej, niż u nas. Jest to więc możliwe. Mało tego, zbyt wielu Polaków dezinflację utożsamia z deflacją, a to przecież nie to samo. Drożyzna nadal nas trawi, tyle że pożera wolniej. Procent składany działa w przypadku inflacji tak samo jak w przypadku odsetek od kapitału. Nam niestety wystarczą bardzo przyziemne marzenia. „Telewizor, meble, mały fiat”… To oczywiście ich opis ze zdecydowanie poprzedniej rzeczywistości. Oby na dobre zamkniętej. Ale atrakcyjne ceny pozwalające na normalne życie, nie zaś dorabianie po godzinach albo wybieranie najpotrzebniejszych dóbr: o tym chyba moglibyśmy pomarzyć? Jest to przecież marzenie równie banalne. Ale jakoś trudne do pomyślenia.
Polakom najwyraźniej wystarczy, że ceny rosną wolniej. Choć u sąsiadów te wzrosty są mniejsze, to my zadowalamy się tym, co mamy. Jest to bardzo niewiele i najpewniej taki stan rzeczy ma związek nie tylko z niezdolnością, często jak najbardziej naturalną, do śledzenia tego, co dzieje się za granicą. Ale też z ambicjami. Obawiam się, że nasze powinny być większe.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie