Jak trudno pogodzić funkcję polityka i publicysty! Ja na przykład zrezygnowałem z takiego połączenia i mimo rozmaitych perswazji nie dałem się namówić na kandydowanie w żadnych wyborach. Powód był prosty. Gdybym gdzieś kandydował, to wielu ludzi mogłoby powiedzieć: „Aaa, on tak gada, bo chce wyłudzić nasze głosy, nasze poparcie”. Ale jeśli nigdzie nie kandyduję, to nikt tak powiedzieć nie może. Toteż moi krytycy próbują dyskredytować mnie inaczej – że na przykład jestem antysemitą, albo – ruskim agentem. Jednak te próby mają ograniczony zasięg, o czym mogłem przekonać się na lotnisku w Ottawie, gdzie surowa pani oficer pryncypialnie mnie pouczała, że „tu jest Kanada i tu nie można uprawiać żadnej propagandy”. Ale kiedy na internetowej stronie Ligi Antydefamacyjnej zobaczyła, jak mi tam wymyślają, to prawie mnie przepraszała i już o tym, że „tu jest Kanada” w ogóle nie było mowy. Przekonałem się wtedy, że są dwie międzynarodówki: jedna arogancka, butna i krzykliwa, a druga – dyskretna – ale też istnieje.
Ale dość już tych wspominków, bo przecież chodzi o łączenie dwóch funkcji: polityka i publicysty. Te funkcje próbował łączyć pan prof. Leszek Balcerowicz – ale nawet on nie czynił tego jednocześnie. Kiedy, dajmy na to, był ministrem finansów i wicepremierem, albo prezesem Narodowego Banku Polskiego, to nie pisywał żadnych felietonów na tematy gospodarcze. Kiedy natomiast przestawał pełnić te funkcje, to zaraz zabierał się za felietonistykę. Nie byłoby może w tym nic osobliwego, gdyby nie to, że w tych swoich felietonach głosił bardzo słuszne poglądy, pod którymi i ja mógłbym się podpisać – ale jako wicepremier i minister finansów robił dokładnie co innego.
Na przykład przeforsował tzw. „plan Balcerowicza”, o którym mówiono, że tak naprawdę został przygotowany przez dwóch Żydów: Jerzego Sorosa i Jeffrey’a Sachsa. Wobec niego „nie było alternatywy” – jak zapewniał swoich mikrocefali Judenrat „Gazety Wyborczej”. Tymczasem realizacja tego planu doprowadziła do grabieży majątku państwowego, a częściowo również prywatnego przez bezpieczniaków, komunistyczną nomenklaturę i żydowskich finansistów z Ameryki, a co gorsza – złamała kręgosłup zalążkowi polskiej klasy średniej w postaci bogatszych chłopów i drobnych przedsiębiorców. Za te usługi lichwiarska międzynarodówka miała mu dać nawet nagrodę Nobla z ekonomii, ale jakoś się obeszło. Można tedy powiedzieć, że prof. Balcerowicz był akuszerem „Samoobrony”, bo nie trzeba przecież mieć doktoratów z ekonomii, by zauważyć, że jeśli miałem pieniądze, a teraz nie mam ani pieniędzy, ani żadnego ich ekwiwalentu, to znaczy, że ktoś mnie okradł.
Tymczasem alternatywa wobec „planu Balcerowicza” nie tylko istniała, ale była bardzo prosta: rząd nie miał żadnego towaru, by wynagrodzić obywatelom bolesną operację ściągania „nawisu inflacyjnego”, ale w 1990 roku, przed tzw. „komunalizacją mienia”, dysponował własnością. Mógł tedy ściągnąć „nawis inflacyjny”, sprzedając to, co mógłby sprzedać za gotówkę: mieszkania, domy, place, sklepy itp. Nawis inflacyjny by zniknął, ale obywatele mieliby ekwiwalent w postaci tytułów własności, a wtedy „Samoobrona” chyba by nie powstała ani nikt nie zatęskniłby za komuną, choćby z obawy, że komuna tę własność znowu odbierze, nikt nie skandowałby „komuno wróć” i w 1993 roku nie głosowałby na SLD i PSL.
Kiedy wskutek ponownego „zawłaszczenia państwa” przez zaplecze polityczne SLD i PSL prof. Balcerowicz utracił stanowisko wicepremiera i ministra finansów, zaczął regularnie pisać do tygodnika „Wprost” felietony, w których głosił poglądy dokładnie odwrotne od tego, co wcześniej przeforsował na tamtych stanowiskach. Ten przykład pokazuje, jak trudno pogodzić role polityka i publicysty, więc gdyby prof. Balcerowicz od razu wybrał lepszą cząstkę i zajął się felietonistyką, może byłoby lepiej i dla niego, i dla Polski?
Przypominam to wszystko, bo teraz pan prof. Balcerowicz, już jako publicysta, właśnie z jedynie słusznych pozycji zgromił pana premiera Morawieckiego, który wygłosił osobliwą tezę, że inflacja w Polsce przeciwdziała bezrobociu. Pan premier Morawiecki, przynajmniej w „Zjednoczonej Prawicy”, a i to chyba nie całej, uchodzi za wybitnego ekonomistę, jak nie przymierzając – Nikodem Dyzma, bohater książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza „Kariera Nikodema Dyzmy”. Warto tedy przypomnieć, że pan premier Morawiecki z wykształcenia jest historykiem, podobnie jak szef Volksdeutsche Partei Donald Tusk. Oczywiście wykształcenie nie musi tu mieć nic do rzeczy, bo – jak głosi znana anegdotka, dlaczego więcej jest ekonomistów niż astronomów – że astronomowie wiedzą, iż gwiazdy poruszają się same, a ekonomiści chyba nie są do końca pewni, czy gdyby nie popychali rzeki, to nie popłynęłaby ona do morza, tylko wróciła w góry. Tymczasem Stefan Kisielewski twierdził, że cała ekonomia sprowadza się do tego, by tanio wyprodukować albo kupić i drogo sprzedać – a co więcej jest, od Złego pochodzi.
Więc jak to jest z tą inflacją i bezrobociem? Czy rzeczywiście bez inflacji wystąpiłoby u nas masowe bezrobocie? Inflacja, jak twierdził Milton Friedman, ekonomista i laureat Nobla, jest „podatkiem emisyjnym” mającym w dodatku postać kradzieży. Chodzi o to, że państwo, wypuszczając na rynek pieniądze, by dzięki nim realizować programy rozrzutnościowe, sprawia, że ilość pieniądza na rynku gwałtownie rośnie, podczas gdy ilość innych towarów nie rośnie w takim tempie, więc – zgodnie z prawem podaży i popytu – systematycznie pogarszają się proporcje wymiany pieniądza na wszystkie inne towary, czyli – mówiąc potocznie – rosną ceny wszystkich towarów, bo wszystkie one są wyrażone w pieniądzu, którym obywatele muszą się posługiwać na podstawie przepisów o prawnym środku płatniczym. Jeśli zatem inflacja, która w naszym nieszczęśliwym kraju już na Boże Narodzenie podpełzłaby do 20 procent, to by oznaczało, że każdy banknot 100-złotowy, który 1 stycznia 2022 roku wart był 100 – 31 grudnia 2022 roku będzie wart już tylko 80, a to oznacza, że każdemu posiadaczowi każdego banknotu 100-złotowego i odpowiednio innych nominałów, ktoś ukradł 20 złotych. Kto? Jedynym beneficjentem jest państwo, które w ten sposób wypłukuje złoto z kieszeni obywateli sprawniej od kieszonkowca.
W ten sposób jednak zmniejsza się siła nabywcza obywateli, którzy nie mogą już kupować tyle towarów, ile by chcieli. Skoro tak, to producenci, kierując się logiką, zmniejszają produkcję, bo produkując „na magazyn”, nie mają z tego żadnego dochodu, ani – tym bardziej zysku. Skoro muszą zmniejszyć produkcję, to nie opłaca im się zatrudniać tylu pracowników, ilu zatrudniali przedtem, więc część z nich zwalniają. Ponieważ tak samo postępują również inni pracodawcy, to ci zwolnieni nie mają żadnej alternatywy, jak tylko zasiłek dla bezrobotnych. Wynika z tego, że inflacja napędza bezrobocie, a nikogo przed nim nie chroni. Dlaczego zatem pan premier Morawiecki, który w swoich sprawach prywatnych zachowuje się całkiem rozsądnie, publicznie wygłasza takie curiosa? Przypuszczam, że liczy na ekonomiczną ignorancję obywateli i ich niezdolność do logicznego myślenia – być może słusznie, zwłaszcza gdy chodzi o wyznawców Naczelnika Państwa, którzy będą go politycznie popierali, żeby tam nie wiem co. Niejasne jest tylko jedno – jakie poglądy na ten temat głosiłby pan premier Morawiecki, gdyby był tylko publicystą?
Stanisław Michalkiewicz