Jakaż duma malowała się na twarzach Fransa Timmermansa, Verginijusa Sinkeviciusa i Stelli Kyriakides podczas ogłaszania najgorszej od lat informacji dla rolników na Starym Kontynencie – przyjęcia strategii Od pola do stołu. Okazało się, że to nie ekwilibrystyczne polityczne wygibasy Władimira Putina, nie wyniszczające skutki pandemii, a nawet nie kryzys na rynku energii czy nawozów wykończą europejskie rolnictwo. Ograniczanie produkcji rolnej w Unii Europejskiej rozpocznie się za sprawą noża wbitego rolnikom w plecy przez zielonych aktywistów, czy jak kto woli – polityków. Na jedno wychodzi.
Rolnicy nie mogą zapomnieć, że ogłaszania uruchomienia tej wielkiej zielonej inicjatywy nie zaszczycił swoją obecnością jeden z ojców założycieli Zielonego Ładu, czyli unijny komisarz do spraw rolnictwa Janusz Wojciechowski. Może wreszcie zdał sobie sprawę z tego, jak niszczącą siłą jest promowana przez niego polityka klimatyczna? Może bał się stanąć twarzą w twarz z trudnymi pytaniami, które zapewne by padły? A może po prostu nie chciało mu się przyjść?
Co KE zafundowała rolnikom?
W czasie, gdy bezpieczeństwo żywnościowe jawi się jako jeden z najważniejszych filarów stabilności Europy, Komisja Europejska postanowiła wdrożyć rozwiązania, które – najdelikatniej mówiąc – w zapewnieniu tego bezpieczeństwa nie pomagają. Co jednak niesie ze sobą słynna strategia Od pola do stołu? Podstawowym celem inicjatywy jest ograniczenie do 2030 r. stosowania tzw. chemii rolniczej.
Można byłoby dyskutować o sensowności tego założenia, gdyby celem była kilkuprocentowa redukcja rozłożona na okres kilkudziesięciu lat, ale takiego luksusu rolnicy nie mają. Otóż celem strategii – do wykonania w 7,5 roku – jest m.in.: zmniejszenie zużycia pestycydów chemicznych o 50 proc. i niebezpiecznych pestycydów o 50 proc., zmniejszenie strat składników pokarmowych z gleby – szczególnie azotu i fosforu o co najmniej 50 proc., ograniczenie stosowania nawozów o 20 proc., zmniejszenie sprzedaży środków przeciwdrobnoustrojowych dla zwierząt fermowych o 50 proc. i przeznaczenie 25 proc. uprawianej ziemi na produkcję „ekologiczną”.
To koniec rolnictwa, jakie znamy.
Żeby było jasne…
Ważne, żeby to wybrzmiało jednoznacznie: w czasie, gdy w zasadzie nie wiadomo jeszcze, jak bardzo wojna na Ukrainie zdewastuje stabilność europejskiego sektora rolnego i na ile zaburzy dostęp mieszkańców Europy do żywności, Komisja Europejska sama nas tej żywności pozbawia.
Po co tyle gadaniny poświęcono konieczności zwiększenia humanitarnych dostaw żywności do krajów Afryki? Po co zapewniano o pomocy dla krajów Ameryki Łacińskiej? Po co, skoro żywności będzie mniej? A będzie jej mniej.
W ubiegłym roku francuscy plantatorzy buraków postanowili przeprowadzić pewien eksperyment. Otóż zniwelowali oni do minimum stosowanie wszelkich środków chemicznych na określonym obszarze. Efekt był druzgocący, a w zasadzie nie było go, bo i nie było czego zbierać. Mszyce pochłonęły około 90 procent tego, co na polu miało wyrosnąć. Rolnicy stosują środki ochrony roślin i nawozy nie dlatego, że chcą, nie dlatego, że ich to bawi, nie po to, by rozjuszyć aktywistów klimatycznych i nie po to, by zabijać pszczoły, ale po to, by zwiększyć plony i zapewnić roślinom bezpieczeństwo. Stworzenie stabilnych warunków rozwoju roślin uprawnych, to zapewnienie zaopatrzenia w nie społeczeństwa. To także pewny dostęp do pasz, bez których nie ma mowy o hodowli zwierząt.
Szkodliwa polityka KE
Nie ma żadnych szans, by prowadzona przez Komisję Europejską polityka nie przełożyła się na ogromne ograniczenie produkcji rolnej w Unii Europejskiej. Wiedzą to rolnicy, naukowcy, wszyscy… tylko nie unijni komisarze. Spadki produkcji, o których mowa wyniosą nie 2, 3, 4 czy 6 procent. Eksperci z zakresu rolnictwa i ekonomii mówią o spadkach rzędu 10, 20, 30, czy nawet 40 procent w odniesieniu do niektórych kategorii.
Komisja Europejska osłabia zatem nasze rolnictwo w dobie licznych kryzysów. Doprowadzi to do ograniczenia produkcji rolnej w UE, wypchnięcia jej poza granice Wspólnoty, bankructw tysięcy gospodarstw rolnych, zalania Europy importowanymi towarami rolnymi wątpliwej jakości z Chin, USA, Brazylii i innych państw, wzrostem cen żywności i szeregiem rozlicznych konsekwencji, które Kowalski, Schmidt, czy Garcia dotkliwie odczują w swoim portfelu.
Tajemnicą, o której nie można mówić głośno, jest fakt, że rolnicy z Polski odczują nową strategię silniej niż Niemcy, Francuzi czy Holendrzy. A to dlatego, że procentowe ograniczenia w stosowaniu chemii rolniczej wyliczane będą na podstawie ich dzisiejszych poziomów zużycia w poszczególnych państwach. Polacy natomiast zużywają znaczniej mniej chemii niż ich koledzy z Zachodu, ale kogo to obchodzi? Na pewno nie Janusza Wojciechowskiego.