fbpx
czwartek, 25 kwietnia, 2024
Strona głównaFelietonZawsze się troszeczkę cenzuruje, czyli nadal „swego stróża każdy ma”

Zawsze się troszeczkę cenzuruje, czyli nadal „swego stróża każdy ma”

Wielkie poruszenie w „obiektywnych i rzetelnych” mediach wywołał ostatnio nie tyle nawet sam fakt, że Elon Musk zapowiedział rynkowe przejęcie Twittera. Najstraszniejsze okazało się najwyraźniej to, że naczelną wartością, jaką chce się przy tym kierować, ogłosił „wolność słowa”.

Dla obecnych demokratów (od siedmiu boleści) słowo „wolność”, a w szczególności jego konkretyzacja w postaci „wolności słowa”, to prawdopodobnie gorszy trigger niż ogłoszenie wprost, że będzie się prowadziło w mediach społecznościowych profil organizacji terrorystycznej. Wolność jest przecież z gruntu podejrzana, chaotyczna i nieprzewidywalna. Nie jest zarazem na rękę temu, kto kontroluje już istniejące struktury własnościowe albo społeczne. Dlatego cenzurą pięćset lat temu zajmowała się katolicka Kongregacja Nauki Wiary, a siedemdziesiąt lat temu, zwłaszcza w sferze obyczajności, parali się nią już amerykańscy konserwatyści, kontrolujący długość pocałunków w filmach i tym podobne sprawy. W Polsce Ludowej istniała oczywiście nie tylko cenzura urzędowa, ale też państwowa własność środków produkcji i przekazu. Obecnie duże tytuły prasowe, media społecznościowe i kino kontrolują w znacznej mierze siły demokratyczne i progresywistyczne. Obowiązującymi dogmatami są więc płynność płci, swoboda seksualna, dostęp do nieskrępowanej aborcji oraz kwestie ekologiczne albo rasowe. To najpoważniejsze problemy, które przymusowo muszą zaprzątać głowę każdego człowieka. Podejrzanym o nieprawomyślność jest już nie tylko ten, kto sprzeciwia się albo wyśmiewa nowe prawdy, ale także ten, kto jest wobec nich bierny lub neutralny. Wszystko bowiem opiera się na pokazowym aktywizmie w rodzaju ustanowienia zdjęcia profilowego w dwóch maseczkach i z trzema nakładkami. To już mniej ważne, że ci sami ludzie niekiedy potem ubierają albo sprzedają towary pochodzenia odzwierzęcego, mieszkają w nieocieplonych i nieekologicznych mieszkaniach, biją swoje partnerki albo organizują wielkie eventy w środku pandemii. Ważne, że są swoi i otwarcie popierają „sprawę”.

W temacie wolności słowa i cenzury Internetu ujawniają się zresztą wszystkie te negatywne zjawiska, jakie w ogóle zauważyć można w dominującym podejściu do rozwiązywania problemów społecznych. Weźmy na warsztat konkretny przykład. Ostatnio w Gazecie Prawnej ukazał się tekst autorstwa Anny Wittenberg pt. „Wolność bez moderacji. Od Hyde Parku do rynsztoka, czyli jaki może być Twitter by Elon Musk”. Prawo autorskie dopuszcza rozpowszechnianie cytatów w celach polemicznych, więc spójrzmy na konkretne fragmenty tego artykułu.

I tak, po pierwsze Autorka twierdzi, że Elon Musk jest sam sobie winien, bo „W 2018 r. w jednym z tweetów nazwał brytyjskiego nurka jaskiniowego Vernona Unswortha pedofilem – gdy ten na antenie CNN wyśmiał jego technologiczne nowinki”. Problem w tym, że delikt zniesławienia jest znany prawu od czasów antycznych. Można było tego dokonać słownie, wykrzykując kalumnie na rzymskim forum, wypisując je w prywatnym liście, a nieco później w artykule opublikowanym już w tradycyjnej prasie. Onegdaj, żeby kogoś publicznie obrazić, rzeczywiście trzeba było się trochę bardziej natrudzić i poczekać, aż prasa rozkolportuje odpowiedni komentarz na papierze. Teraz wystarczy uderzyć kilka razy w klawiaturę i wcisnąć „wyślij”. Zapominamy jednak o tym, że łatwiej jest też wysłać przez Internet wniosek o zameldowanie lub kupić płytę CD. Szybciej rozprzestrzeniają się też negatywne informacje i wyzwiska. Niemniej nasza Konstytucja nadal zabrania i oby dalej zabraniała cenzury prewencyjnej. Jeśli więc ktoś kogoś obrazi w Internecie, zawsze można się później o to sądzić. Tak jak sądzili się Rzymianie, zanim wynaleziono prasę, ale też dziewiętnastowieczni kapitaliści, gdy już druk się upowszechnił. Przeciwny postulat jest dość absurdalny. Jeśli postęp technologiczny miałby kroczyć ramię w ramię z degradacją naszych tradycyjnych praw, do których należy zaliczyć swobodę ekspresji, to może lepiej odrzucić technologię niż wolności obywatelskie?

Internet nie jest tu żadnym wyjątkiem, jeśli chodzi o istotę rzeczy. Różni się jako narzędzie tylko tym, że ma po prostu masowy charakter. Wydawałoby się, że to spełnienie marzeń egalitarnych demokratów. Każdy może w dowolnej chwili zapoznać się z jakąkolwiek opinią i wypowiedzieć swoją. W praktyce jednak jest tak, jak w słowach piosenki „Spółka” autorstwa polskiego zespołu TSA: „Podobno każdy wolny jest i może robić to, co chce (…) Lecz swego stróża każdy ma. Co chodzi za nim tak jak cień”. Smutne wydaje się, że to trafny opis nie tylko peerelowskiej szarzyzny, kiedy to panował „gorący” autorytaryzm i jawna cenzura. Samookreślenie ówczesnego systemu jako demokratyczny, ludowy i postępowy było zwykłą kpiną z ludzkiego rozumu. Wiele wskazuje na to, że znowu możemy nawiązać do hayekańskiego odróżnienia i obecnie panujące stosunki określić jako „zimny” autorytaryzm. Tak jak ówcześni ekonomiści i badacze spraw społecznych zauważyli zjawisko konwergencji systemów gospodarczych, czyli zbliżania się autorytarnego socjalizmu wschodnioeuropejskiego oraz demokratycznego socjalizmu zachodnioeuropejskiego, możemy obecnie zaobserwować pewne podobieństwa. Cenzurę nazywa się moderacją albo walką z dezinformacją i hejtem. Człowiek niby jest emancypowany i autonomiczny, ale niektórzy chcieli rozwiązywać problemy społeczne w ten sposób, żeby miał wgraną aplikację śledzącą jego kontakty wraz z ustawionym limitem czasowym od jednego szczepienia do drugiego. Niby można mieć poglądy, jakie się chce, o ile są dostatecznie naukowe, rozsądne i tolerancyjne.

Po drugie, Anna Wittenberg powołuje się na kazus gdy prezydent „Trump przekonywał, że przegrane przez niego wybory zostały sfałszowane, podżegał też do przemocy”. Już poprzez wybór przykładów rodzi się podejrzenie o tzw. selection bias, czyli skrzywienie ideologiczne po stronie Autorki. Podała ona bowiem tylko ilustrację w postaci rozruchów sprowokowanych wpisami Donalda Trumpa. A co z przetaczającymi się przez Amerykę protestami, choćby pod szyldem ruchu BLM, które też zwoływane były przez Internet i formalnie naruszały ówcześnie obowiązujące obostrzenia, a przynajmniej zalecenia epidemiologiczne? Leżąca u ich podstaw ideologia jest, cóż, raczej pewnym zbiorem opinii niż obiektywnym opisem rzeczywistości. Plądrowanie Kapitolu na zawołanie Trumpa jest niebezpieczne, ale sklepów przy okazji rozruchów na tle rasowym jest już w porządku? A co z ekologicznymi i klimatycznymi aktywistami, którzy przyklejają się w Wielkiej Brytanii do autostrad i różnych budowli, utrudniając innym obywatelom dojazd do pracy i normalne życie? Im też zabronimy aktywności w Internecie?

Posłużmy się jeszcze innym przykładem, z naszego podwórka. Ostatnio ośrodki zbliżone do rządu zidentyfikowały jako dezinformację pochodzącą z Białorusi wiadomości dotyczące tego, jakoby polskie służby niehumanitarnie traktowały uchodźców na granicy. Rzecz w tym, że polscy aktywiści często powielają dokładnie tę samą albo bardzo podobną narrację. Jest to prawdopodobnie typowy przykład takiej sytuacji, kiedy prawda leży po środku. Dlatego właśnie w demokracji liberalnej istotne jest zapewnienie priorytetu wolności słowa, a nie bezpieczeństwa informacyjnego. Aktywiści działający na wschodniej granicy mają prawo krytykować rząd pomimo tego, że polemika ta jest mniej lub bardziej zbieżna z wrogim przekazem białoruskim. Dajmy jednak takie samo prawo osobom sprzeciwiającym się radykalnej ingerencji w prawa obywatelskie ze względów epidemicznych lub innych.

Po trzecie, cytowana Anna Wittenberg stwierdza: „Analitycy mediów społecznościowych zwracają uwagę, że podejście, jakie Musk ma do wolności słowa, jest naiwne.”. Rzecz w tym, że w tekście pojawia się opinia tylko jednego takiego analityka, Yishana Wonga, o którym powszechnie wiadomo, że otwarcie popierał progresywnych demokratów. Wpisuje się to w szerszy kontekst, w ramach którego od kilku lat prasa jak mantrę powtarza, że w niemal każdej problematycznej sprawie społecznej (może poza kwestiami obyczajowymi i dotyczącymi sfery seksualności) magisterium ekspertów orzekło, iż musimy mieć coraz mniej wolności osobistej. Głównie po to, aby żyło się nam bezpieczniej i efektywniej. Niemniej już samo założenie, jakoby kolektywne bezpieczeństwo było zawsze ważniejsze od wolności osobistej, a zbiorowa efektywność od indywidualnie wymierzanej sprawiedliwości, jest po prostu arbitralnym stanowiskiem etycznym, a nie naukową i obiektywną koniecznością. Niezależnie od tego, czy mierzymy się z problemem terrorystycznym, zdrowotnym, ekologicznym czy politycznym, łatwo domyślić się, jakie będzie proponowane remedium. „Konsensus ekspertów, którzy ostrzegają, że musimy porzucić nasze dawne przyzwyczajenie do wolności i wprowadzić nowe restrykcje”. Jeśli chcecie Państwo zostać postępowym dziennikarzem, możecie śmiało kopiować tę formułkę i pisać już na dowolny temat. Wojny z terrorem albo Putinem, pandemii, zmian klimatycznych, energetyki i wolności słowa. Być może nawet dostaniecie Nagrodę Pulitzera.

Odpowiedzią na ten zarzut będzie zapewne, że żyjemy w wyjątkowych czasach i czyhają na nas coraz to nowsze i nadzwyczajne niebezpieczeństwa. Jednakże takie stany wyjątkowe są ogłaszane co chwilę, bo mamy kryzys finansowy, terrorystyczny, graniczny, epidemiologiczny, ekologiczny lub wojenny. Można by zażartować, że w Internecie będzie wolno swobodnie dyskutować tylko o pogodzie, ale to też nieprawda, bo sprawa klimatu jest przecież kontrowersyjna. Całe szczęście, jak w dziecięcej grze „papier, kamień, nożyce”, nowy albo lepszy kryzys po części uchyla stary i niemodny już kryzys. Na przykład wojna z Putinem spowodowała, że nieco odpuszczono nam połajanki ze strony dawnych ekspertów. Trochę mi ich żal, bo niedługo będą musieli wrócić do dawnej roli. Osób wykonujących zawody, o których istnieniu normalni ludzie nawet nie wiedzą, a każda dotacja i dofinansowanie ich działalności wymaga stawania na głowie i błagania o to decydentów.

Zakończmy może ten felieton cytatem z Janusza Korwin-Mikkego, który w katalogu swoich dziwacznych wypowiedzi ma również taką, że „zawsze się troszeczkę gwałci”. Najwyraźniej przedstawiciele progresywnego komentariatu uważają, że „zawsze się troszeczkę cenzuruje”.

Michał Góra
Michał Góra
Zawodowo prawnik i urzędnik, ale hobbystycznie gitarzysta i felietonista. Zwolennik deregulacji, ale nie bezprawia. Relatywista i anarchista metodologiczny, ale propagator umiarkowanie konserwatywnej polityki społecznej.

INNE Z TEJ KATEGORII

Można rywalizować z populistami w polityce, ale najlepiej po prostu ograniczyć rolę państwa

Możemy już przeczytać tegoroczny Indeks Autorytarnego Populizmu. Jest to dobrze napisany, pełen informacji raport. Umiejętnie identyfikuje problem, jaki mamy. Ale tu potrzeba więcej. Przede wszystkim takiego działania, które naprawdę rozwiązuje problemy, jakie dostrzegają wyborcy populistycznych partii.
4 MIN CZYTANIA

Urojony klimatyzm

Bardziej od ekologizmu preferuję słowo „klimatyzm”, bo lepiej oddaje sedno sprawy. No bo w końcu cały świat Zachodu, a w szczególności Unia Europejska, oficjalnie walczy o to, by klimat się nie zmieniał. Nie ma to nic wspólnego z ekologią czy tym bardziej ochroną środowiska. Chodzi o zwalczanie emisji dwutlenku węgla, gazu, dzięki któremu mamy zielono i dzięki któremu w ogóle możliwe jest życie na Ziemi w znanej nam formie.
6 MIN CZYTANIA

Policja dla Polaków

Jednym z największych problemów polskiej policji – choć niejedynym, bo ta formacja ma ich multum – jest ogromny poziom wakatów: ponad 9,7 proc. Okazuje się, że jednym ze sposobów na ich zapełnienie ma być – na razie pozostające w sferze analiz – zatrudnianie w policji obcokrajowców. Czyli osób nieposiadających polskiego obywatelstwa. W tym kontekście mowa jest przede wszystkim o Ukraińcach, Białorusinach i Gruzinach.
3 MIN CZYTANIA

INNE TEGO AUTORA

Kiedy jeden minister powie tak, a drugi powie nie

Ucznia p. minister Barbary Nowackiej od studenta medycyny p. ministra Dariusza Wieczorka dzieli zaledwie kilka miesięcy, a więc wakacje pomiędzy egzaminem maturalnym a pierwszym semestrem studiów. Co z tego wynika nie tylko dla koalicji rządzącej?
3 MIN CZYTANIA

O pewności prawa i praworządności słów kilka

Ostatnio publicystyka krajowa koncentruje się na problemach jakości i pewności prawa. Wiąże się to z wszechobecnym w naszym kraju bałaganem, który wygląda tak, jakby Polacy posiadali własne państwo nie od ponad tysiąca lat, ze znanymi przerwami, ale od kilku miesięcy. I podobnie jak właściciel dopiero co kupionego samochodu, ale wykonanego w nowej technologii, kompletnie nie mają pojęcia, jak go obsługiwać.
4 MIN CZYTANIA

Czyżby obrońcy praworządności uważali, że pierwsza Rzeczniczka nie była prawdziwym RPO?

Przez kilka ostatnich lat gremia oficjalne, w tym ponadnarodowe, i media prowadzą ożywioną dyskusję na temat stanu praworządności w Polsce. Jest to trochę zabawne z dwóch powodów. O obu poniżej.
4 MIN CZYTANIA