Pod koniec grudnia wraz z moim tatą wylądowaliśmy prawie 13 tys. km od domu – w argentyńskiej Mendozie. Cel był jeden: zdobyć najwyższy szczyt w Andach i drugi w Koronie Ziemi – Aconcaguę. Ale zacznijmy od początku.
Postanowiliśmy wyjechać w okresie świąteczno-noworocznym, pomiędzy studiami a pracą, a więc czasu na obligatoryjne przygotowanie fizyczne na taką wyprawę po prostu nam nie wystarczyło. Spędziliśmy ponad 24 godziny na pokładach trzech samolotów, by ostatecznie wylądować w kraju słynącym ze steków i tanga, czyli w Argentynie.
Kilka słów o samej Aconcagui. Mierzy prawie 7000 m, słynie z nieprawdopodobnego zimna i syczącego wiatru. Według słów przewodnika, w XXI wieku na górę wchodzi „memiczne” 2/10 próbujących, a bagaże na wysokość 4370 m wnoszą każdemu (bez wyjątku) muły (taka krzyżówka osła z koniem). Obozów podczas drogi jest siedem. Największy z nich – Plaza de Mulas – leży na wspomnianych 4370 m i stanowi drugi największy obóz wysokogórski na świecie (tuż po tym na Mount Evereście).
Te dane, dramatycznie wysokie liczby, początkowo mnie skołowały. Jak to możliwe, abym ja, studentka o fizycznie nie najmocniejszej budowie ciała i dużych oporach związanych z zimnem, zdołała wejść na sam szczyt?! Co więcej, przylecieliśmy tam z 10-osobową grupą. Wyliczę tylko „skromne” sukcesy kilku z nich: Ola z Martą zdobyły już „niezliczoną ilość szczytów” głównie w Himalajach, Bartka osiągnięcia są małe, czuje się niedoświadczony, ale zaliczył tak mimochodem trzy razy Ironman Triahtlon, za to Viktoria była wcześniej główną przewodniczką wycieczki m.in. na Elbrusie. Mój strach robił się coraz większy – przypominał nadmuchiwany przez dziecko w zoo balon.
29 grudnia wyruszyliśmy. Do Puente del Inca, pierwszego obozu, jechaliśmy ok. dwie godziny. Szybka rejestracja naszych danych i… bum, idziemy na szczyt. Na początku było bardzo ciepło. Ubrana w krótkie spodenki i bluzkę na ramiączka zastanawiałam się, jakim cudem już jutro czy pojutrze temperatura spadnie poniżej zera. Nasze pierwsze namioty były stosunkowo duże. Spaliśmy w nich w osiem osób, na piętrowych łóżkach, składy były mieszane. Lunch nas zaskoczył. Pyszne, przeróżne tapasy, a do picia… najlepsza lemoniada, jaką kiedykolwiek miałam okazję próbować (zmęczenie mogło mieć wpływ na tę ocenę). W Confluenzi, bo tak nazywał się nasz pierwszy obóz, spędziłam jednego z „grzeczniejszych sylwestrów” w moim dorosłym życiu. Wypiliśmy kieliszek szampana o 20 miejscowego czasu, a o 22 byłam już w łóżku po paru emocjonujących rozgrywkach w makao.
W nowy rok zdobyliśmy Plaza de Mulas, co oznacza niekończącą się wędrówkę przez równiutką „pustynię”, a potem niespodziewaną wspinaczkę pionowo w górę. Do obozu dotarłam, czując się na wpół martwa. Na szczęście słodkie arbuzy szybko pomogły mnie wskrzesić.
Plaza de Mulas… Inaczej sobie ten obóz wyobrażałam. Sytuacja wyglądała następująco: jako toalety służyły nam budki, coś na kształt znanych u nas Toi-Toi, do których należało wejść z zatkanym nosem i zasłoniętymi oczami. Na obiad zimne posiłki oraz na wpół przezroczyste zupy. W dodatku w Plaza de Mulas można było się przekonać o sile wiatru i przenikającym zimnie nocy na wysokościach.
Kolejnego dnia zdobyliśmy Plaza de Canada, a potem przez kilka następnych dni zostaliśmy w Plaza de Mulas w oczekiwaniu na łaskawszą pogodę. Jednak, jak się okazało, ten sezon charakteryzował się statystycznie ponad przeciętnie szybkim wiatrem. 120 km/h nagle stało się normalnością. Nasza wizja wspinaczki na szczyt oddalała się w błyskawicznym tempie. Spędzaliśmy ten czas na graniu w karty (makao wciąż było niekwestionowanym liderem) i nałogowym oglądaniu „1670″ na Netflixie.
Ostatecznie wybraliśmy się do Nido de Condores (5570 m n.p.m). Nocą było tam minus 30 stopni – potwornie zimno. Tam, przynajmniej dla mnie i mojego taty, skończyła się podróż. Było to spowodowane niewystarczającym ekwipunkiem (śpiwór mieliśmy przeznaczony na temperaturę „comfort”, czyli minus 12,5 stopni) oraz naszą podobnie niewystarczającą kondycją fizyczną.
Zeszliśmy już kolejnego dnia (pozostałe osoby z naszej grupy zostały). Z jednej strony potwornie zmęczeni i wobec tego szczęśliwi, a z drugiej… nieco zawiedzeni. Kilka dni później otrzymaliśmy wiadomość, że tylko trojgu z naszej, przypomnę – dziesięcioosobowej grupy, udało się zdobyć Aconcaguę. Jedna osoba musiała dostać zastrzyk z powodu obrzęku płuc, drugą pokonały wiatr i zimno, a kolejnym po prostu zabrakło sił…