Jedną rzecz muszę tu przypomnieć: Budapeszt w drugiej połowie XIX w. miał całkiem inną rangę niż Warszawa. Ma to pewne znaczenie dla dalszych rozważań. Warszawa, w szczególności po absurdalnym i samobójczym Powstaniu Styczniowym (w mojej prywatnej klasyfikacji historycznych polskich absurdów zaraz po Powstaniu Warszawskim), została ostatecznie zredukowana do rangi prowincjonalnego miasta Cesarstwa Rosyjskiego. Nie żeby wcześniej odgrywała jakąś kluczową rolę, ale jednak była przynajmniej formalnie stolicą Królestwa Polskiego, cieszącego się względną autonomią, którą próbował jeszcze poszerzyć margrabia Aleksander Wielopolski.
Z Budapesztem było całkiem inaczej. Owszem, w 1848 r. na fali entuzjazmu wywołanego Wiosną Ludów Węgrzy zorganizowali swój własny narodowowyzwoleńczy zryw, w którym poczesną rolę odgrywali Polacy – między innymi generałowie Henryk Dembiński i Józef Bem. Ten ostatni na Węgrzech jest szczególnie uwielbiany, a w Budapeszcie ma swój pomnik na placu swojego imienia; na cokole wyryto słynny cytat: „A hidat visszafoglalom vagy elesem. Előre magyar! Ha nincs híd nincs haza”, czyli „Odbiorę most albo zginę. Naprzód Węgrzy! Nie ma mostu, nie ma Ojczyzny” – te słowa generał Bem miał wygłosić przed bitwą o przeprawę w miejscowości Piski.
Zryw został stłumiony przez Wiedeń przy współdziałaniu wojsk rosyjskich w 1849 r. Stąd podobno pochodzi zwyczaj niestukania się na Węgrzech kieliszkami, kuflami czy butelkami, tak bowiem mieli swoje zwycięstwo nad Węgrami obchodzić Austriacy.
Natomiast w roku 1867, czyli niespełna 20 lat po tragicznych dla Węgrów wydarzeniach, nastąpił przełom: uznano równorzędność węgierskiego członu cesarstwa, a Budapeszt stał się drugą stolicą imperium. Tu wychodzimy ze sfery faktów, a wkraczamy w sferę intuicji czy odczuć – lecz i z tego, jak wiadomo, składa się świat. Postawiłbym zatem tezę, i nie byłbym w tym szczególnie oryginalny, że ta pozycja Budapesztu, nawet mimo bolesnego podkopania traktatem z Trianon podpisanym po I wojnie światowej, zapisała się w genach miasta i na zawsze pozbawiła je kompleksów. Budapeszt nie musi nikomu niczego udowadniać. Nie musi dowodzić na wyprzódki, że jest miastem „europejskim”, ponieważ jego historia jest na wskroś europejska.
Zostawiam tu na boku aktualne uwarunkowania polityczne: antyorbanowe sentymenty mieszkańców stolicy czy – nie jestem tu ekspertem, więc nie jestem w stanie tego zweryfikować – pochodzące stąd podobno gorsze traktowanie stolicy przy podziale wszelkiego rodzaju funduszy przez centralny rząd, co ma sprawiać, że stolica jest permanentnie niedoinwestowana infrastrukturalnie. Przypuszczam, że co do tego spory w węgierskim życiu publicznym są nie mniej intensywne niż w polskim.
Wracam do wrażeń i intuicji. Siedziałem wczoraj na ławce przy jednej z cichych uliczek na Wzgórzu Gellerta (niezwykle urokliwa dzielnica, przypominająca może trochę warszawski Żoliborz, tylko ze znacznie ładniejszymi widokami) i zastanawiałem się, skąd bierze się we mnie odczucie, że Warszawa różni się od Budapesztu w jakiś wewnętrznie istotny sposób – na niekorzyść. Wreszcie uchwyciłem: Warszawa jest po neoficku „nowoczesna” i „europejska”, jakby brała udział w jakimś współzawodnictwie na „nowoczesność” i „europejskość”, podczas gdy Budapeszt jest normalny. Podobnie zresztą jak normalnych jest wiele innych znanych mi europejskich miast, które nie ścigają się z nikim na wykazywanie swojej europejskości, ponieważ czują się co do niej pewnie.
W Budapeszcie nowomodnych nowinek jest niewiele. W ciągu ponad dekady – a pierwszy raz byłem tutaj 12 lat temu – pojawiły się jakieś drogi dla rowerów, ale nie zwężono w tym celu żadnych ulic. Po prostu namalowano pasy rowerowe na chodnikach czy wolnych przestrzeniach. I, tak po prawdzie, nikt się tym za bardzo nie przejmuje. Nie dostrzegłem modnych bateryjnych autobusów. Nad linią budynków nie pysznią się pretensjonalne wieże z betonu, stali i szkła, ale gmach parlamentu (ukończony na początku XX w.), zabudowania Wzgórza Zamkowego w Budzie czy kopuła bazyliki św. Stefana w Peszcie. Dunaj płynie sobie leniwie pod Mostem Łańcuchowym, a ze skalistego zbocza wzgórza swojego imienia patrzy na to wszystko św. Gellert, wenecki misjonarz, który wychowywał św. Emeryka, syna św. Stefana, króla Węgier, a zginął męczeńską śmiercią z rąk pogańskich powstańców. Budapeszt nic nie musi.
Warszawa niestety nie ma w sobie tej lekkości i pewności, choć może miałaby ją ta Warszawa, sprzed Powstania Warszawskiego, gdyby przetrwała wojnę. Stolica Polski od co najmniej dwóch dekad pogrąża się w dramatycznej pretensjonalności, tak jakby chciała być bardziej europejska od Paryża, Brukseli i Hagi razem wziętych. Wszelkie nowinki mają być natychmiast wdrożone, wszelkie postępowe tendencje posunięte do postaci wręcz karykaturalnej, centrum mają zapełniać najwyższe wieżowce, a koniecznie jeden do drugiego podobny tak bardzo, że nie da się ich od siebie odróżnić. Jeśli drogi dla rowerów, to koniecznie kosztem samochodów. Buspasy – jak najbardziej inwazyjne. Autobusy – koniecznie zeroemisyjne. Strefa czystego transportu – jak największa i uciążliwa. Ma być najbardziej postępowo.
Przy tym wszystko jest wychuchane, uregulowane, ustawione pod linijkę. Nie ma swobody, nie ma luzu, który jest cechą miejsc pewnych siebie. Kładka Trzaskowskiego w sposób wręcz karykaturalnie wyrazisty podbija tę charakterystykę.
Lecz cóż – każde miasto ma swój genius loci, a ten z kolei jest w części skutkiem zapisanej w jego murach historii, a w części – aspiracji, zapatrywań, potrzeb jego mieszkańców. Widocznie Warszawa ma leczyć kompleksy własnych mieszkańców, a te najwyraźniej są przepotężne.
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie