To poprzednia władza negocjowała z Komisją Europejską kształt polskiego KPO i to dzięki niej znalazł się w polskim aneksie kamień milowy A71G: „ograniczenie segmentacji rynku pracy”. Za tą charakterystyczną dla UE nowomową kryje się zapis, który przewiduje, że do końca przyszłego roku zostanie wdrożone ozusowanie wszystkich umów cywilnoprawnych (z wyjątkiem tych zawieranych przez osoby poniżej 26. roku życia). Ministerstwo Pracy, Rodziny i Polityki Społecznej pracuje nad wdrożeniem tego kamienia milowego i oczywiście podpiera się zobowiązaniem z KPO. Najprawdopodobniej zresztą rząd PiS umieścił je tam po to, żeby móc samemu okraść obywateli z kolejnych pieniędzy. Cóż, mają to zamiar zrobić następcy.
Już sama nazwa kamienia milowego jest obłudna. „Segmentacja” rynku pracy, czyli różne rodzaje różnie oskładkowanych umów, nie jest niczym złym sama w sobie, ponieważ różne umowy odzwierciedlają różne sposoby wykonywania pracy i różną jej naturę. Nie ma żadnego powodu, żeby identycznie traktować pod tym względem pracę w supermarkecie, zlecenie na budowę garażu czy napisanie książki. Każda z tych prac ma inny charakter, który w tej chwili odbija się w odmiennym oskładkowaniu.
Skrajnie obłudny jest pojawiający się argument, że zasilenie ZUS kolejnymi miliardami zniweluje widmo głodowych emerytur w niektórych sferach rynku pracy. Bynajmniej. Jest dokładnie odwrotnie: ludzie, którzy byli w stanie odkładać pieniądze samemu na swoją emeryturę, pracując na umowach cywilnoprawnych, dostaną teraz tak finansowo po głowie, że tę możliwość stracą. Tymczasem nikt będący przy zdrowych zmysłach nie ufa w stabilność ZUS nawet za dekadę, a cóż dopiero więcej. Jeśli zaś ktoś przez całe życie pracował na umowach cywilnoprawnych typowych dla wolnego zawodu, a teraz zmaga się z niską emeryturą – takimi opowieściami często raczą nas aktorzy – to pretensję może mieć tylko do siebie. Zwykle mowa o ludziach, którzy zarabiali tyle, że spokojnie mogli sami na przyszłość się zabezpieczyć, więc ich narzekania są niepoważne.
Możliwość pracy na umowie cywilnoprawnej dawała przynajmniej namiastkę wolnego wyboru. Można było – w pewnym tylko zakresie i w niektórych zawodach – pracować przy mniejszych obciążeniach składkowych. A te są naprawdę gigantyczne. Każdy, kto przyjrzał się uważnie przy okazji zeznania podatkowego różnicy między swoim przychodem a dochodem netto, wie, o czym mowa. Przy czym te pieniądze w dużej mierze wpadają w czarną dziurę, jaką jest system emerytalny czy – w nieco tylko mniejszym stopniu – służba zdrowia.
Umowy zlecenia dotychczas ozusowane są z ograniczeniem wynikającym z ich tak zwanego zbiegu (nie wyjaśniam tu mechanizmu, bo zna go każdy, kto miał z takimi umowami do czynienia). Umowy o dzieło natomiast nie były ozusowane w ogóle.
Ten ostatni przypadek jest szczególnie interesujący. Umowa o dzieło – o ile oczywiście jest wykorzystywana zgodnie ze swoim przeznaczeniem – zakłada wykonywanie utworów (dzieł) całkowicie za każdym razem oryginalnych. Korzystają z tej formy przedstawiciele wolnych zawodów o dużej nieregularności i nierównomierności dochodów: aktorzy, architekci, pisarze, dziennikarze. Niektórzy uważają, że brak składek ZUS jest przywilejem – ale to nieprawda. Jeśli pracuje się w takiej formie, nie ma się uprawnień, które daje ZUS. Jest to zatem coś za coś. Tak zresztą powinno być w ogóle: składki ZUS co do zasady powinny być dobrowolne lub przynajmniej dobrowolne w większej części.
Gdy trwała już kiedyś dyskusja o ozusowaniu tego typu umów, wskazywano, że ich forma i natura działalności, jaka jest na ich podstawie prowadzona, wyklucza z logicznego punktu widzenia obłożenie ich składkami. Są to bowiem umowy na często radykalnie różnej wielkości wynagrodzenia u tej samej osoby, często też zawierane bardzo nieregularnie. Aktor czy muzyk może takich umów w ciągu roku zawrzeć kilkadziesiąt, a pisarz jedną albo wcale. Za to gdy taką zawrze, dochód z niej może u poczytnego autora przekroczyć wartość umów aktora z wielu miesięcy. Jak w ogóle w takiej sytuacji obliczać przysługujące świadczenia?
Nie chodzi tu więc o włączenie – przymusowe – takich osób do systemu i zapewnienie im jakiejś korzyści, ale po prostu o to, żeby odebrać im kolejne pieniądze. Cel jest tylko i wyłącznie fiskalny, chyba że ktoś wierzy w bajki o sprawiedliwości.
Lecz sprawa ma oczywiście jeszcze jeden aspekt: wejście w życie takich regulacji oznacza dla wielu osób – pracujących na obu rodzajach umów cywilnoprawnych – życiowy wstrząs, a dla ich pracodawców gigantyczny problem. Powstały już wyliczenia pokazujące, jak zmienią się przychody i koszty po stronie zleceniobiorców i zleceniodawców. Według tych przedstawionych przez Money.pl, ci pierwsi stracą około 14 proc. ze swoich obecnych przychodów, koszty tych drugich wzrosną o 20 proc. Jeśli zleceniobiorca miałby otrzymać niezmienioną kwotę netto, zleceniodawca musiałby zapłacić aż o blisko 40 proc. więcej. Jeśli zaś cały koszt zostałby przerzucony na zleceniobiorcę, ten dostanie na rękę o 28 proc. mniej. Nie widziałem takich wyliczeń dla umów o dzieło, ale wyglądałoby to zapewne podobnie.
Problem w tym, że – zwłaszcza w przypadku umów o dzieło, a więc podmiotów takich jak teatry, instytucje kultury, media – niewiele z nich będzie stać na poniesienie wyższych kosztów. Można się spodziewać, że ogromna część nie pozostawi wyboru i całość kosztów przerzuci na zleceniobiorców. A nawet jeśli nie będzie to całość, spadek wynagrodzeń netto i tak będzie boleśnie odczuwalny. Wiele firm, które zatrudniają pracowników na umowy zlecenia – nie z powodu potrzeby kombinowania, ale dlatego, że taka jest natura wykonywanej przez nich pracy – również wpadnie w olbrzymie problemy. Co najmniej kilkaset tysięcy osób w Polsce (pracujących na umowach o dzieło jest około 330 tys. i jest to stabilna liczba) wpadnie praktycznie z dnia na dzień w problemy finansowe, w zamian dostając mgliste zapewnienia o czekającej ich wspaniałej emeryturze. Z pewnością będą zachwyceni.
Jak znam życie, prace koncepcyjne nad reformą – firmowaną przecież przez przedstawicielkę Lewicy, czyli zwolenniczkę „sprawiedliwości społecznej”, panią Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk – toczą się kompletnie bez uwzględnienia opisanych wyżej skutków. Przede wszystkim tych po stronie pracobiorców, którzy zostaną z dnia na dzień pozbawieni jednej trzeciej swoich dotychczasowych przychodów. Jest jeszcze szansa, że to szaleństwo zostanie powstrzymane przez pana premiera, być może z powodów czysto politycznych.
A jeśli nie – cóż, Polacy musieli sobie radzić nawet w głębokim socjalizmie, więc jakieś sposoby znajdą. Tylko czy koniecznie zawsze musi to tak wyglądać – że ucieka się przed własnym państwem?
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie