Jestem libertarianinem od dawna. A nawet w pewnym zakresie współtworzyłem nasz krajowy ruch libertariański. Lubię podkreślać, że z innymi i tym razem też to zrobię – bo akurat budowa przeważnie mniejszych, czasem większych, ale zawsze dobrze usieciowionych organizacji koncentrujących się na nasączaniu polskiego trzeciego sektora przekazem o wolności – to zadanie dla jednostek, ale ze sobą współpracujących. Mogę więc o naszym libertariańskim kolorycie wypowiadać się jako ekspert. Jako że znam też libertarian z wielu innych krajów i z niektórymi z nich miałem okazję współpracować, mogę też mówić swobodnie o tym, jak to wygląda gdzie indziej.
A zjawisko, o jakie mi chodzi, w Polsce jest popularne, oczywiście w skali niewielkiego bądź co bądź ruchu libertariańskiego, występuje też jednak ono i na świecie. Chodzi o przeważnie internetową zabawę w „Prawdziwego libertarianina”. Polega ona na takim ustawieniu definicji libertarianizmu, aby podpadał pod nią wodzirej danej odsłony tej zabawy oraz jego koledzy, ewentualnie też ktoś, kto kiedyś się zasłużył, ale już nie żyje, przeważnie jakiś szerzej nieznany teoretyk. Z wiedzy, jaką przekazał mi pewien starszy ode mnie harcerz, wynika, że takie zabawy są też w innych raczej mniejszościowych grupach. U harcerzy na przykład zabawa polega na byciu prawdziwym… tak, harcerzem. Pewnie są inne, liczne odsłony tej gry.
Ale odsłona argentyńska jej libertariańskiej mutacji może być bardzo ciekawa. Bo co by się nie stało, Javier Milei, pierwszy w historii libertariański prezydent państwa, będzie mógł być przez kogoś z Internetu usunięty poza nawias tego ruchu. Okrzyknięty nieprawdziwym.
Widzę tu dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że Milei dotrwa do końca kadencji (którą zresztą dopiero co rozpoczął) i wprowadzi jakieś wolnorynkowe i szerzej – liberalne reformy. Okaże się jednak na sam koniec, że nie sprywatyzował dosłownie wszystkiego, nie otwarł w pałacu prezydenckim kasyna i że w Argentynie nadal będą mieszkać urzędnicy. Druga jest za to taka, że jego reformy finalnie wykoleją się, że problemem nie będzie ich częściowa realizacja tylko jej brak. Będzie z tego nic lub jakaś drobnica.
Oczywiście na razie nie wiemy, co się stanie. To jasne, że reformy Mileia buksują, bo jeśli prezydentowi brak jest poparcia w obu izbach tamtejszego parlamentu, to nawet rządzenie dekretami może nie dawać obiecanych efektów. Ale Milei ma to do siebie, że co prawda publicznie mocno i głośno krytykuje, świetnie wcielając się przy tym w postać rodem z telenoweli, po cichu jednak negocjuje, szuka poparcia wśród deputowanych oraz senatorów i ze swoich propozycji stara się dowieść jak najwięcej.
Niby wtrącenie w jednym z powyższych akapitów informacji o harcerstwie jest jednak czymś więcej niż anegdotą. Libertariański przykład (rozbudowany o coś na kształt opowieści kombatanckiej, jaką już Państwo przeczytali na początku, bo to od niej zaczyna się tekst) może być mi bliski, ale nie każdemu musi. Skoro jednak u harcerzy też jest tak jak u nas, pomimo licznych różnic? To może znaczyć, że zwyczajnie ludzie w grupach raczej ideowych niż w popularnym tego słowa znaczeniu cynicznych lubią się określać jako wykładnie jakiejś idei lub ich wiązek. Tymczasem polityka to idee mnożone przez nasze zaangażowanie, ale dzielone przez cudze, a na koniec jeszcze przepisywane po ciemku, co może być synonimem do dobrych chęci i ich niespodziewanych, niekiedy negatywnych, efektów. Milei nigdy nie zrealizuje stu procent swojego programu, który zresztą z perspektywy jego własnych poglądów (anarchokapitalizm) jest ideową resztówką, jaką dostajemy po wydaniu stu dolarów (w złocie). Ale jednocześnie praktycznym wyczynem, o ile faktycznie uda się mu wprowadzić choćby i jego większą część, faktycznie zliberalizować prawie wszystkie obszary działania państwa, zderegulować gospodarkę, zakończyć inflację, na końcu sprzedać największe tamtejsze państwowe firmy, bo Milei ma plan na prywatyzację Yacimientos Petrolíferos Fiscales, który na potrzeby felietonu można określić jako „argentyński ORLEN”. Tyle że taki, który zarządza nie tylko produkcją paliw (i hot-dogów), ale ma też do dyspozycji swoje własne, bardzo bogate złoża. I jeśli uda się choć część planowanych reform, to Milei i tak będzie zasługiwał na znaczny aplauz, ale również poczesne miejsce w historii.
Argentyńska telenowela libertariańskich reform jakoś się zakończy, choć oczywiście jej akcja będzie obfitować w zwroty akcji. Dla wszystkich będzie jednak jakąś nauką. Oczekiwania łatwo jest wzbudzić, trudniej zaspokoić, to jasne. Mniej jasne jest jednak to, że czasami ktoś musi nadać kierunek. Milei wziął to na siebie, być może torując drogę w polityce całemu pokoleniu libertarian. Udowodnił, że się da i choć stało się tak również dzięki temu, że ruch libertariański istnieje i rozwija się w Argentynie od lat 50. XX wieku, to jednak to Milei weźmie na siebie cięgi za to, że rzekomo nie jest prawdziwym libertarianinem, za niepowodzenia, jakie przyjdą, bo nigdy nie da się nic zrealizować w całości. To po prostu libertarianizm z książek niekiedy różni się od tego, jaki robimy poza nimi. Ale to właśnie dzięki zderzeniu zamiarów z możliwościami będziemy mogli nie tylko zmieniać rzeczywistość, ale też pisać kolejne tomy. Oba te zadania są równie ważne.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie