Tak naprawdę to jednak tylko teoria, bo już na pierwszy rzut oka widać, że interes państwa, a zwłaszcza interes społeczny – jest całkowicie odmienny od interesu urzędu i zatrudnionych tam osób. W interesie społecznym leży bowiem jak najszybsze rozwiązanie problemu, podczas gdy w interesie urzędu i jego pracowników leży jak najdłuższe rozwiązywanie. Skoro racją istnienia urzędu jest problem, to musi on istnieć jak najdłużej, tak żeby urzędnicy zatrudnieni przy jego rozwiązywaniu dotrwali na swoich synekurach do emerytury, a jeszcze lepiej – by te synekury przekazali w spadku swoim dzieciom i wnukom.
Oto w połowie lat 50. władze rozpoczęły gigantyczny program melioracji wodnych, polegający na osuszaniu wielkich obszarów. Taką sztandarową inwestycją był kanał Wieprz-Krzna, ale to był dopiero początek, bo potem już poszłooo! Na całego. W rezultacie zlikwidowana została tzw. mała retencja, bo rzeki, rzeczki i strumienie zostały uregulowane, w związku z czym cała płynąca w nich woda nigdzie się nie zatrzymywała, tylko bez przeszkód spływała do morza. Jak bowiem wiadomo, „gdy władzę twórczy szał ogarnie, to nie ma dla niej rzeczy trudnej”, tym bardziej że dla potrzeb melioracji został stworzony potężny aparat biurokratyczny, który przetrwał do dzisiaj, chociaż jego nazwy w międzyczasie się zmieniały. Ale po latach okazało się, że coraz większe tereny Polski zaczynają stepowieć. Tak się to zresztą nazywało na początku, bo teraz, kiedy wskazówka wariactwa wychyliła się jeszcze bardziej i okazało się, że największym zagrożeniem dla „planety” są ludzie, pojawiły się alarmujące doniesienia, że na „planecie” wody jest coraz mniej. Gdzie się podziała – tego nikt nie wie, bo przecież jeszcze za moich czasów, w 4 klasie szkoły podstawowej uczniowie uczyli się o wędrówce wody w przyrodzie. Podstawowa teza głosiła, że ilość wody na Ziemi jest cały czas taka sama, a tylko zmienia ona stan skupienia. Raz występuje w postaci śniegu i lodu, raz w postaci wody, a wreszcie – w postaci pary wodnej. Tymczasem „nauka przodująca” głosi, że wody jest coraz mniej, jakby wyparowywała w przestrzeń kosmiczną. Jest to oczywista nieprawda, podobnie jak pogląd, jakoby przyczyny zmian klimatu były „antropogeniczne”, czyli spowodowane działalnością człowieka.
To oczywiste kłamstwo jest jednak uporczywie wbijane do głów zwłaszcza ludziom młodym, którzy ufnie myślą, że to wszystko naprawdę, ale na przykład nie wiedzą, dlaczego zmieniają się pory roku. Bo gdyby wiedzieli, to trudniej byłoby im wmówić, że przyczyny zmian klimatu mają charakter „antropogeniczny”. W tym duraczeniu jest oczywiście racjonalne jądro, bo dzięki „antropogenicznej” tezie rozwijają się potężne geszefty w rodzaju handlu limitami dwutlenku węgla, dzięki którym szalbierze nie tylko zarabiają ciężką forsę, ale jeszcze rządy państw mądrych i silnych pod tym pretekstem limitują rozwój gospodarczy państw słabszych i głupszych. Toteż tylko patrzeć, jak wszelki sprzeciw wobec „antropogenicznych” przyczyn zmian klimatu będzie tępiony przy pomocy niezawisłych sądów, podobnie jak „kłamstwo oświęcimskie” i temu podobne wynalazki.
Wróćmy jednak do melioracji. Na podobne pomysły władza wpadała nie tylko za komuny, ale i wcześniej. Oto Michał Kryspin Pawlikowski w książce „Wojna i sezon” opisuje katastrofalne skutki melioracji rzeki Drujki, która w okolicach kresowego miasteczka Druja wpadała do Dźwiny. Otóż władza przystąpiła do regulacji tej Drujki w nadziei, że ona sama stanie się rzeką spławną i żeglowną, a część terenów zalana bagniskami i jeziorami przekształci się w soczyste łąki. Niestety zamiast łąk wyłoniły się olbrzymie łysiny piasków i żwirów, porośniętych skrzypami i rachityczną trawką, sama zaś Drujka jeszcze bardziej zarosła łozami i zielskiem, więc o żadnej spławności, a zwłaszcza żeglowności nie mogło być mowy. W tej sytuacji jedynym ratunkiem dla całej okolicy pozostała nadzieja, że rzeka znów się zamuli, nurt zwolni, poziom okolicznych jezior znów się podniesie i za 50, może 60 lat wszystko wróci do normy – oczywiście pod warunkiem, że urzędnicy już nie będą w tym czasie poprawiali przyrody.
Teraz jest inaczej, bo współczesne rządy nauczyły się, że „z wszystkiego można szmal wydostać”. Toteż w 2018 r. wprowadzony został podatek od deszczówki. Pozornie chodzi o zwalczanie tzw. betonozy, czyli nie tylko zabudowywanie działek, ale również utwardzanie podwórza, czy przynajmniej drogi do garażu itp. Pretekstem jest bowiem to, że betonoza nie sprzyja retencji, czyli przenikaniu wody deszczowej do gruntu i pozostawaniu tam przez jakiś czas. Jeśli na nieruchomości nie ma specjalnego zbiornika na deszczówkę, to stawka podatku wynosi 50 groszy od metra kwadratowego działki rocznie. Były już projekty podwyższenia tego podatku, ale najpierw była epidemia, no a teraz zbliżają się wybory, więc na razie nasi dobroczyńcy się wstrzymują. Jednak po wyborach należy spodziewać się najgorszego, zgodnie z prawem Murphy’ego, że jeśli tylko coś złego może się stać, to na pewno się stanie.
Ale nawet nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że ten podatek bynajmniej nie został pomyślany jako podatek celowy. Podatek celowy polega na tym, że dochody z niego muszą być przeznaczone tylko na jeden określony z góry cel, a nie wpadać do wspólnego kotła. Tymczasem podatek od deszczu nie jest podatkiem celowym, a w przeciwnym razie można by go wykorzystać do sfinansowania odwrócenia skutków tamtych melioracji w terenie – bo problem tkwi nie tyle w utwardzonych podwórzach , czy drogach dojazdowych, tylko w niepotrzebnej regulacji rzek, rzeczek i strumieni. To tamtędy większość wody opadowej nigdzie się nie zatrzymuje, tylko wartkim nurtem spływa do morza, a w rezultacie każdego roku doświadczamy suszy. Tymczasem gdyby uregulowanych strumieni nie konserwować, podobnie jak rowów melioracyjnych, a poza tym z tego podatku celowego finansować rekompensaty za grunty przeznaczone na ponowne zabagnienie, albo wspierać zakładanie stawów i innych zbiorników retencyjnych, to może po kilkudziesięciu latach wszystko wróciłoby do stanu poprzedniego. Można by nawet w tym celu wykorzystać część aparatu biurokratycznego, utworzonego dla potrzeb melioracji, więc w gruncie rzeczy przekształcenie tego podatku w podatek celowy nie jest niebezpieczne nawet dla naszych dobroczyńców.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie