W „Dziennikach” Józefa Goebbelsa pod datą 13 grudnia 1938 r. czytamy: „Sytuacja finansowa Rzeszy jest katastrofalna. Musimy szukać nowych dróg. Tak dalej już być nie może. Inaczej staniemy w obliczu inflacji.” Pisząc z takim przerażeniem o inflacji, Goebbels miał z pewnością w pamięci hyperinflację, jaka panowała w Niemczech w roku 1922, kiedy to w apogeum osiągnęła ona poziom ponad 29 500 proc. Przyczyna tkwiła w nadmiernej emisji pieniądza spowodowanej koniecznością najpierw finansowania wydatków wojennych, a potem – spłacania reparacji wojennych nałożonych na Niemcy na Konferencji Pokojowej w Wersalu. Spłacanie tych reperacji miało zakończyć się w roku 1955, a zatem dwa pokolenia Niemców zostałyby nimi obciążone.
Ta okoliczność skłoniła Adolfa Hitlera, który o tych postanowieniach konferencji w Wersalu dowiedział się w szpitalu, gdzie kurował się ze ślepoty spowodowanej gazem trującym, do wyciągnięcia pewnych wniosków. Jak wiadomo, nie cofał się on przed żadnymi wnioskami, więc kiedy doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie pozabijać wierzycieli Niemiec, niż spłacać te długi, tę myśl uczynił później najtwardszym jądrem programu NSDAP. Reszta dotyczyła tego, jak to zrobić.
I chociaż przyjęty w 1930 r. tzw. plan Younga sprolongował Niemcom spłaty aż do roku 1988, to z uwagi na kryzys w Niemczech, w roku 1932, na podstawie porozumienia w Lozannie, Ententa zrzekła się reparacji, w zamian za co Niemcy jednorazowo wpłaciły do Banku Reparacyjnego w Szwajcarii 3 mld marek. Nawiasem mówiąc, ta decyzja nie obejmowała odsetek, które Niemcy nadal spłacały. Ostatnią ratę odsetek w postaci 70 mln euro dla Wielkiej Brytanii i Francji Niemcy zapłaciły 3 października 2010 r.
Zatem wprawdzie pierwotna przyczyna pozabijania wierzycieli Niemiec odpadła, ale Adolf Hitler nie chciał, a nawet gdyby chciał, to pewnie nie bardzo by mógł dokonać zasadniczej zmiany programu NSDAP. Bowiem oprócz przestawienia gospodarki niemieckiej na potrzeby wojenne („wszystkie koła kręcą się dla wojny”), program tej partii obejmował również odpowiednie przygotowanie społeczeństwa do czekających je zadań – żeby nikomu nie drgnęła ręka, kiedy przystąpi do ich wykonywania. Gdyby tedy spróbował zatrzymać tę rozpędzoną machinę, to prawdopodobnie zostałby przez nią zmiażdżony – ale oczywiście wcale nie chciał.
Ciekawe, że z podobnym pomysłem spotkałem się w roku 2008, kiedy na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku zobaczyłem wielki billboard z zagadkowym napisem: „nie wolno izolować demokratycznych narodów”. Wyjaśniono mi, że chodzi o to, by do ONZ przyjęty został Tajwan jako niepodległe państwo. Zrozumiałem, że i w Ameryce ktoś kombinuje, czy bardziej opłaca mu się spłacać Chinom prawie 2 biliony (dwa tysiące miliardów dolarów) długu, czy też sprowokować „małą zwycięską wojnę o Tajwan”. Rzecz w tym, że chociaż Republika Chińska, czyli Tajwan oraz Chińska Republika Ludowa, czyli Chiny kontynentalne, są ze sobą na stopie wojennej, to obydwie stoją na nieubłaganym gruncie integralności terytorium chińskiego. Tajwan uważa się za Chiny, podobnie jak i Chiny kontynentalne. Dlatego kiedy ChRL została członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, Tajwan został z ONZ usunięty. Przyjęcie do ONZ Tajwanu jako niepodległego państwa oznaczałoby zatem, że oto jedna z prowincji oderwała się od Chin i nie odebrała kary. Krótko mówiąc – zakamuflowany frazesem o zakazie „izolowania demokratycznych narodów” zamiar wywołania przez USA „małej zwycięskiej wojny” z Chinami o Tajwan, miałby na celu nie tylko uwolnienie się od długu, a ponadto, nałożenie na Chinoli kontrybucji i wyssanie z nich nadwyżki finansowej, którą Chiny lokowały właśnie w dolarach. Wprawdzie wtedy do „wyzwolenia” Tajwanu nie doszło, ale każda myśl raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swojego amatora – i chyba znalazła w osobie prezydenta Józia Bidena, który właśnie intensywnie przygotowuje USA i resztę świata do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej.
Dodatkową przyczyną jest założony w roku 2011 BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA) – porozumienie, którego nieukrywanym celem jest detronizacja dolara z funkcji waluty światowej, z czego USA ciągną grubą rentę. Gdyby np. eksporterzy ropy odeszli od dolara, to zapotrzebowanie na tę walutę wyraźnie by spadło i USA musiałyby pożegnać się z rentą. Dlatego armia amerykańska pilnuje interesu, chociaż Ameryka nigdy nie mówi wprost, o co chodzi – bo zawsze chodzi o demokrację i temu podobne dyrdymały – ale Saddama Husajna, podobnie jak Kadafiego, zgubiły odgrażania się, że w transakcjach eksportu ropy odejdą od dolara.
Wróćmy jednak do Adolfa Hitlera. Kiedy w roku 1933 objął władzę, nie tylko obdarował Niemców socjalistycznymi zdobyczami w rodzaju wczasów pracowniczych, imprez sportowych i turystyki w ramach organizacji „Kraft durch Freude” (siła poprzez radość), zasiłków oraz „pomocy zimowej” (Winterhilfswerke) – operacji równie propagandowej, co socjalnej – czegoś w rodzaju Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pana Owsiaka, w której nawet serduszka są identyczne – a przede wszystkim – przestawił gospodarkę na tory wojenne. Z tym wiąże się pewien problem – bo jeśli państwo rozbudowuje siły zbrojne i produkuje broń i amunicję dla siebie, to na tym nie zarabia. Żeby zatem gospodarka się zbilansowała („pero, pero, bilans musi wyjść na zero” – śpiewał Jan Kaczmarek), to w odpowiednim momencie musi pojawić się łup wojenny. W 1938 roku coś w tym rodzaju wprawdzie się pojawiło w postaci przemysłu czeskiego, ale z zapisków Goebbelsa wynika, że to nie wystarczało, bo widmo inflacji nadal wisiało nad III Rzeszą niczym miecz Damoklesa. Dlatego wojna prędzej czy później musiała wybuchnąć choćby po to, żeby nie dopuścić do kompromitacji narodowego socjalizmu. No i wybuchła.
Wspominam o tym wszystkim, bo jakże tu nie zauważyć analogii między sytuacją III Rzeszy w roku 1938, a sytuacją dzisiaj? Goebbels co innego pisał w „Dziennikach”, a co innego kazał pisać gazetom i nadawać przez radio – bo telewizji jeszcze wtedy w powszechnym użytku nie było. Prasa i radio pełne były entuzjastycznych opisów gospodarczych sukcesów III Rzeszy; było dobrze, a miało być jeszcze dobrzej – zupełnie tak jak u nas. Problem polega na tym, że Polska chyba nie liczy na łup wojenny, bo nawet wiceminister spraw zagranicznych pan Jabłoński w niepojętym przypływie szczerości przestrzegł kiedyś, żeby się nie spodziewać jakichś korzyści w związku z wojną na Ukrainie. Jak dotąd bowiem Polska – na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku nieodpłatnie udostępnia Ukrainie zasoby naszego państwa i bierze na utrzymanie miliony ukraińskich obywateli – ale nikt nie mówi, jak to się zbilansuje.
Sprawa wydaje się tym trudniejsza, że nie możemy nawet marzyć o pozabijaniu naszych wierzycieli, bo – jak to w swoim czasie tłumaczyłem panu wicepremierowi Romanowi Giertychowi – po pierwsze: są silniejsi od nas, po drugie: nie mamy czym ich zabijać, tym bardziej że narzędzia przekazaliśmy Ukrainie, a nowe mamy dopiero dostać i to nie wiadomo ile – bo Koreańczycy wahają się, czy nadal nas kredytować, no i po trzecie: jakże to katolicki naród, rodacy św. Jana Pawła II, mieliby mordować ludzi dla pieniędzy? No więc jak się to wszystko ma zbilansować?
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie