Kampania wyborcza to bardzo mięsny czas. Oprócz kiełbasy, są też odgrzewane kotlety. Jednym z nich jest pomysł rządzącej koalicji, czyli program „Bon szkolny – poznaj Polskę”. Chodzi o rozszerzenie programu, który już jest i który stał się częścią szkolnej rzeczywistości od czasu Nowego Ładu (bardzo lubię pisać Nowy Ład wielkimi literami, mogę dzięki temu oddać skalę zniszczeń, jakie wprowadził). Na dofinansowane wycieczki jak na razie pojechało prawie milion uczniów. Kosztowało to nas około 180 milionów złotych.
W skali państwa to pieniądze tak naprawdę niewielkie. Dodatkowo – w pewien sposób wydane na edukację. To można podciągnąć pod inwestycję, a nie konsumpcję. I po trzecie, wycieczki były dofinansowane, a nie sfinansowane w pełni, co trzeba ocenić jako rozwiązanie mniej złe – dawanie czegoś zupełnie „za darmo” powoduje nieszanowanie prezentu, ale nawet cząstkowa opłata z własnej (czy rodziców) kieszeni zmienia ten stan.
Odwróćmy jednak sytuację. Chciałbym mieszkać w kraju, w którym wydatek 180 milionów złotych jest w skali jego budżetu znaczny – i to nie dlatego, że ten kraj jest tak biedny, ale dlatego, że budżet centralny jest niewielki, ludzie za pośrednictwem bliższych sobie sposobów organizowania się zapewniają sobie i swoim bliskim potrzebne dobra i usługi, wśród nich także wycieczki. Wolny rynek ma dostatecznie dużo rozwiązań, aby to zrobić. W przypadku naprawdę niezwykle ubogich rodzin pomóc powinny wspólnoty lokalne, także parafie, albo samorząd, jako bliższy mieszkańcom niż ministerstwo w Warszawie.
Chciałbym też, aby odgórna lista miejsc, które mogą odwiedzać wycieczki, nie była, no właśnie, odgórna, ale oddolna. I aby było tych list wiele, a nie jedna. Bo tak jak popieram decentralizację kanonu lektur szkolnych, tak samo odpowiada mi idea decentralizacji miejsc wartych zwiedzenia. Oczywiście są wśród nich takie, które nie budzą większych kontrowersji. Intuicyjnie potrafimy zbudować takie zestawienie, na pewno byłby w nim Wawel, Zamek Królewski w Warszawie, Muzeum Powstania Warszawskiego i miejsca tej właśnie skali, najbardziej emblematyczne. Coś jak lektura „Pana Tadeusza”, a więc rdzeń programu, co do którego zgodzą się właściwie wszyscy. Jeśli potrafimy wymyślić taką listę, to możemy ulżyć w pracach ministerialnym urzędnikom, tym bardziej że z ich perspektywy, jakoś określonej warszawskim horyzontem i konkretnym ideowym kolorytem, inne lokacje mogą być niewidoczne.
Po trzecie, sam proces dofinansowania też ma swoje ciemne strony. Odgrzany program ma mieć budżet jednego miliarda złotych. Więcej wycieczek niż w starej wersji, ale też więcej dopłat do rozdzielanych centralnie pieniędzy, więcej nie tylko od rodziców, co byłoby jak najbardziej w porządku, ale również od organów prowadzących szkoły, w większości są tu już jadące na wyżyłowanych budżetach samorządy. W sytuacji, w której jako wspólnota nie wydajemy, a rozdajemy za dużo – warto by było się opamiętać.
Trudno to zrobić wspólnocie, piszę tu o ogóle Polaków, którym rządzący z tej czy innej partii mogą sprzedać wszystko, byleby owinęli to w przekaz o tym, że to przecież dla dzieci. Jest to zjawisko niestety ugruntowane dużo głębiej niż w polityce, ale bardzo widoczne właśnie dzięki niej. Dlatego program 500+ jest tak skuteczny i tak trudno będzie się go pozbyć. Bo uruchamia argument, że ktoś żałuje dzieciom, a ktoś inny przeciwnie, otwiera kieszeń bardzo szeroko. Dwoje rodziców to aż dwa głosy.
Ci sami rodzice, którzy od kilku lat pobierają 500+, już niedługo rozszerzone do 800+, dostają 300+ na wyprawkę, a nawet po laptopie, nie są w stanie odłożyć niewielkiej przecież w skali roku kwoty na wycieczkę dla dziecka? Wiadomo, że mogą. Ale przecież nie o to tu chodzi.
Dbanie o dzieci, także te większe, które z wycieczki do Krakowa zapamiętają więcej niż legendę o smoku wawelskim, jest ważne i cenne, także dlatego, że w każdej wspólnocie żyje więcej niż jedno pokolenie i nieźle by było, aby ludzie urodzeni w różnym czasie mogli się niekoniecznie zgodzić, ale choćby porozumieć co do pewnych rudymentarnych kwestii. Temu powinny służyć wycieczki, budowaniu wspólnego kodu komunikacyjnego. Tyle że spokojnie można to robić inaczej. Bez dopłat, bez ingerencji państwa, bez pieniędzy podatników. Lista ważnych miejsc do odwiedzenia rodzi się sama, bo ważne miejsca mają to do siebie, że o nich wiemy. Niskie ceny, także paliwa do autokaru, oznaczałyby większą dostępność ekonomiczną wycieczek. To wszystko można zrobić prościej. Ale wtedy nie można aż tyle obiecać.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie