To dziwne, trochę też fascynujące, że w wyniku serii historycznych przypadków różne frakcje ideowe podzieliły się tematami i z niektórych z nich zrobiły nawet swoje ulubione. Skoro prawo pracy albo kwestie lokatorskie to lewica, jak środowisko to znowu ona, może w barwach ostrej zieleni, kiedy polityka historyczna to oczywiście prawicowe antypody lewicy, a ekonomia i gospodarka: to liberałowie. Taka mentalna mapa to uproszczenie, bo o polityce historycznej wypowiadają się również ci, którzy przeważnie kojarzą się z rynkiem. Albo lokatorami. Po prostu z zewnątrz, obserwując debatę publiczną, często wygląda to tak, jakby tematy były jakimś dominium. Niekiedy współdzielonym albo atakowanym, ale jakoś podskórnie czujemy, kto się czym interesuje. I zakładamy, że na tym się zna.
Znawstwo, choćby na poziomie oblatania i zdolności do prezentowania się jako ekspert profanom, oczywiście prędzej czy później przychodzi, ale wtedy pole danego tematu jest tym trudniej odbić, wprowadzić na nie jakiś koloryt. Polityki miejskie to niestety żywotny i prawdziwy przykład. Ekspert od miasta to w naszej wyobraźni prawie zawsze lewicowiec i to na rowerze. A skoro tak sobie wyobrażamy tych ekspertów: to właśnie tacy się zjawiają, bo z szeregu wypowiadających się zapamiętujemy tych, którzy mieli wyraźne „atrybuty”. Trudno przebić niemalże monopol szczególnie wtedy, kiedy najpierw tworzy się on w głowie.
Oczywiście bycie świetnym ekspertem tak naprawdę nie zależy od poglądów politycznych, ideologii czy idei, bycie ekspertem zależy od doskonałej znajomości materii, na temat której się wypowiadamy. Są więc na pewno także prawicowcy – specjaliści od praw zwierząt i prawicowi spece od miast. Ale jest ich mało, bo woleli się okopać w swoich bańkach tematycznych, specjalizować się w tym, w czym specjalizują się inni prawicowcy, a tamte tematy, mniej atrakcyjne i ciekawe, oddać. To samo dzieje się z lewicą. To samo z liberałami. Tym bardziej się to dzieje, im mocniej nasze debaty i dyskusje są uwiązywane do stalowych prawideł algorytmów utrudniających nam wyjrzenie poza swoją najbliższą przestrzeń, ten fragment cyfrowego świata, gdzie czujemy się bezpiecznie, bo wszyscy się w nim z nami zgadzają.
Okazało się, że tematyka miejska jest jednak niesamowicie ważna. I wycofywanie się przeróżnych frakcji ideowych spowodowało, że jedna z nich, lewica, ta, która interesowała się systematycznie tematem, ma kulturowy (niemalże) monopol na mówienie o tym, co wypada w mieście, a co nie. Co jest dobre dla miast i mieszkańców, a co nie. Co jest modne. Pożądane.
Wydawać by się mogło, że to nic, ale to bardzo wiele. Władza nad dyskursem to także, może przede wszystkim, władza nad wyobraźnią, a ta przekłada się na panowanie nad przyszłością, bo przyszłość trzeba najpierw wymyślić, dopiero później można ją zrealizować. Kto zrobi to pierwszy i ogłosi, że jego rozwiązania są jedynie słuszne, ten ma ogromną przewagę. Ten może budować przyszłe miasta. Będzie to jednak korzystanie ze słabszego budulca niż cegły wypalane w ogniu konfrontowania ze sobą różnych pomysłów. Miasta nie lubią jednorodności.
Specjaliści od rynku woleli zajmować się jego niematerialnym rozumieniem. Trudno dziś o liberała zdolnego do podjęcia merytorycznej rozmowy z całymi zastępami lewicowych, to prawda, niestety czasami tylko hochsztaplerów, ale niekiedy i na szczęście również prawdziwymi znawcami wszystkich nici wiedzy, jakie splątują się w opisie tak ekstremalnie złożonej struktury, jaką jest miasto. Nie mamy ludzi, po prostu. Mamy ich za to wtedy, kiedy trzeba rozmawiać na przykład o giełdzie albo o politykach banków centralnych. Tam jesteśmy mocni.
A pomysły stref czystego transportu pojawiają się w kolejnych miastach. Tak, taka nazwa brzmi świetnie i przecież nikt nie lubi brudu. 30 lat obcowania z marketingiem powinno nas już jednak uczulić na przekaz reklamowy i kazać szukać głębiej. Strefa Czystego Transportu będzie formą wykluczenia niektórych mieszkańców z tego, co oferuje im centrum, a więc tego, co w mieście przynajmniej symbolicznie najważniejsze: przestrzeni agory, wymiany, równości. Na rynku i przyległych ulicach nie kryją się jednak tylko symbole, są tam też dobra kultury, przedsiębiorczość i handel. To są te wartości, do których dostęp musi mieć każdy. Jakoś jednak nie widzę, aby liberałowie byli szczególnie aktywni w związku z planami Rady Miasta Krakowa. Liberalnych argumentów używa za to wojewoda Łukasz Kmita. Nie jest on liberałem, ale w tej sprawie występuje jako nasz rzecznik. To dobrze, powinno nam to jednak dać do myślenia. Brakuje nas, liberałów, w takich debatach. Rozmawiamy o czymś innym, też ważnym. Ale ten brak trzeba usunąć. I tu nie chodzi nawet o Kraków, drugie największe miasto w Polsce. Problem kontrowersyjnych zapisów, ale zielonym atramentem, będzie się powtarzał, a my musimy wymyślić taki sposób, który pozwoli na życie jak najbardziej w zgodzie z naturą, ale przy jednoczesnym zachowaniu tego, co udało nam się osiągnąć setkami lat postępu technologicznego, co mamy dzięki kapitalizmowi.
Miasto to przestrzeń liberała, naturalne miejsce dla niego lub dla niej, dla liberałki. To tutaj dużo się dzieje, jest bardziej różnorodnie, krzyżują się interesy, pojawia się więcej szans niż gdzieś indziej. Brońmy miast, bo inaczej dostaniemy ich makiety, z centrami bez samochodów, ale też bez mieszkańców – atrakcyjne tylko dla branży turystycznej.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne opinie i poglądy