W książce „Niecierpliwość” Jan Gerhard pisze, jak to za głębokiej komuny szwedzki korespondent w Warszawie zaprosił był do hotelu panienkę, a następnego ranka chciał dać jej jakiś prezent, ale że nie miał niczego wartościowego, dał jej 500 zł. To znaczy – chciał jej dać – bo panienka z płaczem uciekła z pokoju i tyle ją widział. Podczas śniadania zapytał kelnera, czy 500 zł to dużo, czy mało. Roztropny kelner powiedział, że ani dużo, ani mało, ale raczej dużo, co sprawiło, że Szwed bardzo się tej wrażliwej panience dziwował.
Toteż kiedy pan red. Leszek Szymowski napisał, że w razie odmowy zgody na przymusową „relokację migrantów”, Polska tak czy owak będzie musiał płacić za każdego niewpuszczonego na nasze terytorium migranta jakąś kwotę, co prawdopodobnie będzie kosztowało 600 mln euro rocznie, zaraz postawiłem sobie pytanie, czy te 600 mln euro to dużo, czy mało. Na tak postawione pytanie trudno odpowiedzieć nawet roztropnemu kelnerowi, dopóki takiej kwoty z czymś się nie porówna.
Na przykład Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad poinformowała, że w roku 2020 wybudowanie kilometra autostrady kosztowało 34 do ponad 40 mln zł, czyli – powiedzmy – około 10 mln euro. W Niemczech budują trochę taniej, bo ta sama GDDKiA twierdzi, że tam kilometr autostrady kosztuje niewiele ponad 8 mln euro, ale widocznie niemieckie przedsiębiorstwa nie są obciążone tyloma „serwitutami” co przedsiębiorstwa polskie, więc mogą budować taniej. Nie o to jednak chodzi, tylko o to, że jeśli tak, to za pieniądze, które będziemy musieli zapłacić za każdego imigranta, którego nie wpuścimy, moglibyśmy wybudować co najmniej 60 kilometrów autostrady, a może nawet więcej, bo – jak informują odpowiednie władze – te koszty są „obniżane”. W jaki sposób są „obniżane” – tego już władze nie mówią, najwyraźniej uważając, że ta optymistyczna informacja powinna nam wystarczyć. Niechże więc i tak będzie. Tedy 60 kilometrów to nie tak wiele, ale kiedy pomyślimy, że migranci będą do Europy systematycznie napływać i napływać, a my systematycznie nie będziemy ich wpuszczać, to przez 10 lat za pieniądze, które z tego powodu Polska będzie musiała zapłacić Unii Europejskiej, moglibyśmy wybudować 600 km autostrady, to sprawa staje się poważna.
Zauważył to nawet przewodniczący Volksdeutsche Partei Donald Tusk, nagle oświadczając, że nie chcemy już mieć Paryża w Warszawie. Nawiasem mówiąc, chyba słusznie, bo – jak zauważył pan Bernard Marqueritte, Francuz mieszkający od lat w Polsce – „Francji już nie ma, bo została skolonizowana przez bisurmanów i Murzynów”. To chyba trochę przesada, bo myślę, że Francja przetrwała – ale na prowincji, gdzie ani bisurmanie, ani Murzyni się nie osiedlają – natomiast Paryż, czy Marsylia – to co innego.
Mogłem się o tym przekonać przed kilkoma laty, kiedy odwiedziłem Paryż w okresie Bożego Narodzenia. Wzdłuż Pól Elizejskich jakiś idiota poustawiał drewniane budy z tandetą, której w Polsce powstydzono by się na porządnym odpuście, a na dodatek wszystko było iluminowane czerwonym, infernalnym światłem. I to w Paryżu, stolicy Francji, słynącej kiedyś na świecie z dobrego gustu! Ale inaczej być nie może, skoro od dziesięcioleci, to znaczy – od śmierci generała de Gaulle’a – Francją rządzą jakieś jedwabne Pierroty – eunuchy, a jedynym mężczyzną w tym towarzystwie jest pani Maryna Le Pen.
Wracając do Donalda Tuska, to został on skrytykowany przez moją faworytę, Wielce Czcigodną Joannę Scheuring-Wielgus za „ksenofobię”, czy coś takiego. Kobiety są istotami zagadkowymi, więc kto wie, czy na widok bisurmanów, czy Murzynów moja faworyta nie odczuwa jakichś dreszczyków, bo wiadomo – w starym piecu diabeł pali – ale jak się nie opamięta, to szczęście może nadejść szybciej, niż się spodziewa i obleczona w galabiję może zostać zagnana harapem do haremu pod czujną eunucha straż. Nie powiem, żeby taki widok nie osłodził mi goryczy doznawanej na widok upadku cywilizacji łacińskiej tym bardziej, że i moja faworyta mogła dzięki temu wreszcie odzyskać poczucie rzeczywistości.
W cytowanej „Niecierpliwości” Gerhard podaje inny sposób, dzięki któremu poczucie rzeczywistości mogliby odzyskać nawet bisurmanowie i Murzyni. Generał Raul Salan – „Le plus decore de France” – co się wykłada „jako posiadający najwięcej odznaczeń bojowych”, już wtedy, to znaczy na początku lat 60., proponował, żeby zrzucić na Paryż jedną albo dwie dywizje komandosów i zaraz wszyscy odzyskaliby poczucie rzeczywistości. Dzisiaj chyba już za późno, skoro nawet pan Marqueritte twierdzi, że już po Francji. Chociaż może lepiej późno niż wcale?
No dobrze, ale co się stało z Donaldem Tuskiem? A cóż by innego, jak nie zbliżające się wybory? Ktoś starszy i mądrzejszy mógł mu powiedzieć: wiecie, rozumiecie Tusk, wy się opamiętajcie, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa – więc zaczął ćwierkać z właściwego klucza tym bardziej, że Naczelnik Państwa wpadł na pomysł, by w sprawie relokacji migrantów urządzić referendum. To referendum, a właściwie „tereferendum”, to działanie pozorne. Rzecz w tym, że należałoby najpierw wyjaśnić, do czego właściwie Polska zobowiązała się w traktatach, które ratyfikowała. Czy na przykład ma obowiązek przyjmowania wyznaczonych kontyngentów migrantów, a w razie odmowy – płacenia Unii Europejskiej odpowiedniej sumy od każdej niewpuszczonej do Polski głowy – czy nie. Jeśli w traktatach zgodziła się na to, to urządzanie referendum nie ma żadnego sensu, bo ono niczego w sytuacji prawno-międzynarodowej Polski nie zmieni. Jeśli natomiast do niczego takiego nie jest zobowiązana, to żadne referendum w tej sprawie nie jest potrzebne. Tak czy owak – byłoby ono bez sensu. Tymczasem rząd nie udziela jasnej odpowiedzi na pytanie, jaka właściwie część suwerenności państwowej została przefrymarczona za judaszowe srebrniki – których w dodatku nie ma – tylko oferuje obywatelom makagigi w postaci tereferendum.
Pytanie jest zasadne tym bardziej, że żyją jeszcze ludzie pamiętający, że to nikt inny, jak w roku 2021 rząd, przy pomocy klubu Lewicy, przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, dającej Komisji Europejskiej prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii oraz nakładania „unijnych” podatków. Na tej podstawie Komisja pożyczyła bodajże 750 mld euro na tak zwany „fundusz odbudowy”, z którego Polska akurat nie dostała i nie dostanie ani centa – ale będzie musiała spłacić przypadającą na nią część długu, czyli co najmniej 20 miliardów euro, a może i więcej… Za taką sumę moglibyśmy wybudować 2000 km autostrady, a jeśli dodamy do tego tamte 600 km, to już naprawdę wychodzi całkiem sporo.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie