Znów zwrócę pewnie uwagę na coś nie na czasie. Coś, co nie jest „grzane” akurat w garnku opinii publicznej. Wszyscy przecież od tygodnia żyją sławetną ustawą „lex Tusk”, czyli o Państwowej Komisji do spraw badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2007–2022.
Skądinąd nazywanie tej ustawy „lex Tusk”, podobnie jak to było w przypadku choćby „lex TVN”, świadczy o płytkości umysłowej posługujących się tą nazwą osób, nawet jeżeli miało to na celu jedynie użycie w charakterze groteski, analogii z czasów rzymskich. Bardziej wykpiwające byłoby użycie stwierdzenia lex Smoliński, lex Sobolewski lub lex Terlecki, bowiem najbardziej doniosłe ustawodawstwo Starożytnych nosiło nazwę raczej od nazwiska rodowego wnioskodawców. I tak w przypadku „lex Iulia” wnioskodawcą był np. Oktawian Gajusz z Juliuszów, w przypadku „lex Antonia” Marek z Antoniuszów, a „lex Cornelia” Luciusz Sulla z Korneliuszów. Problem w tym, że dzisiejsi politycy nie do końca reprezentują ten sam poziom co Starożytni.
Ale jak wspominałem, nie o tym będzie mowa, chociaż problem ma i zdecydowanie genezę zakotwiczoną w głębokiej starożytności, a nawet mitologii. Któż bowiem nie zna postaci choćby Judasza Iskarioty, który obok tego, że Jezusa wydał, z pewnością donosił o każdym jego poczynaniu. W „Historiach moich niedoli” zawierających listy związane z postacią sławnego na całe średniowiecze scholastyka Piotra Abelarda – tak, tego od tragicznej miłości do Heloizy – znajduje się zachowany fragment listu równie znanego w średniowieczu św. Bernarda z Clairvaux do magistra Iwona, Kardynała Kurii Rzymskiej, w którym ów Święty pisze: Magister Piotr Abelard jest mnichem wyzutym ze czci i wiary, opatem bez żadnej pieczy nad poddanymi; reguł nie strzeże, z klasztorem nic go nie wiąże. Człowiek sam sobie sprzeczny: od wewnątrz Herod, na zewnątrz Jan. Jest cały zagadką, nic nie ma z mnicha okrom imienia i stroju.
Przykładów można mnożyć, ale wspólny mianownik, którym jest denuncjacja, nieważne czy zasadna, czy nie, występuje w zasadzie na przestrzeni całości dziejów człowieka. Pejoratywny charakter tej czynności nadała z pewnością etyka chrześcijańska. Załatwianie spraw donosem jakby naturalnie powiązane z chęcią zyskania na tym kosztem bliźniego, nie tylko kłóci się z moralnością określoną przez cnoty kardynalne, ale jest wprost sprzeczne z Chrystusowym sposobem załatwiania spraw osób, jak dzisiaj to określamy, „naruszających prawo”. Chrystus bowiem wyraźnie kazał otwarcie napominać, najpierw samemu, następnie zbiorowo, a na końcu, przed ostatecznym wykluczeniem delikwenta ze wspólnoty, za pomocą autorytetu moralnego, jakim jest Kościół.
Historia nowożytna to historia postępowania odwrotnego.
Donosicielstwo było i jest znane w różnych cywilizacjach. Na ogół jednak nie było nigdy podnoszone do godności cnoty. W cywilizacji Nowej wiary jest zalecane jako cnota podstawowa dobrego obywatela. Tak pisał niegdyś Czesław Miłosz w jednym z esejów z cyklu „Zniewolony Umysł”. No bo jak sklasyfikować donosicielstwo w systemach totalitarnych. Donoszenie na osoby postronne to już element cywilizacji modernizmu i postmodernizmu. W cywilizacji bolszewickiego komunizmu to cześć systemu prawno-ustrojowego, gdzie – jak to było za Stalina – korzyścią płynącą z donosu nie była jakaś korzyść materialna lub społeczna, ot prostolinijna chęć dorobienia się kosztem kolącego w oczy sąsiada, ale sposób na przeżycie. Innymi słowy kto pierwszy doniesie, ten nie pójdzie do łagru. Donosili wszyscy na wszystkich, rodzice na dzieci, jeden małżonek na drugiego. Istna droga donikąd, jak ją opisywał Józef Mackiewicz.
Tylko czy my ówcześnie zakończyliśmy ten etap historii? Nie chcę przywoływać skądinąd prawdziwego, ale już przestarzałego twierdzenia, że niemal wszystkie kontrole naszych stojących na straży praworządności służb i inspekcji to efekt donosu. Jak to jeszcze dekadę temu opisywały branżowe czasopisma, donosów było tyle, że niemożliwym było prowadzić postępowanie wyjaśniające wobec wszystkich, z uwagi na okres przedawnienia, przynajmniej w administracji skarbowej. Przecież był taki czas, gdy „kontrola z urzędu”, jakoś dziwnie szybko wykrywająca wszelkie nieprawidłowości, zawsze była synonimem „anonimowego zgłoszenia”.
Czas jednak płynie, a wraz z nim, pomimo wiary, że obecność w „arcysprawiedliwym” – jak niektórzy wierzą – reżymie UE zapewni nam przestrzeganie podstawowych praw i wolności, dziwnym trafem pojawiają się systemowe rozwiązania, takie jak przepisy dotyczące sygnalistów. Pomimo że w Polsce mamy już, o ile mnie pamięć nie myli, szóste podejście do uchwalenia tego typu przepisów, to w wielu krajach tego typu ustawy funkcjonują już w najlepsze.
Natura człowieka nie cierpi próżni, dlatego nadanie specjalnych uprawnień, jak za komuny, donosicielstwu z pewnością rozbudzi uśpionego ducha tej złej części natury ludzkiej.
A dla tych bardziej odpornych moralnie? I na to jest sposób. Jak przeczytałem niedawno na łamach FPG24.pl, Amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) opublikowała komunikat, w którym przekazała wiadomość dotyczącą przyznania największej w historii nagrody dla sygnalisty. Zgarnięta sumka jest całkiem niebagatelna, bo opiewa na kwotę 279 milionów dolarów (czyli równowartość ponad 1,1 miliarda złotych). Środki na skarżypycką „loterię” pochodzą oczywiście z obrabowania podmiotów zadenuncjowanych. Skądinąd ładnie ów konfident musiał się wykazać, by wyrobić taką dniówkę. Trzeba przyznać, że bezbożni kapitaliści mają zdecydowanie większy rozmach niż bolszewiccy komuniści. Wprawdzie życie wydaje się bezwzględnie cenniejsze w porównaniu nawet do miliarda złotych, jednak duże pieniądze zdecydowanie bardziej kuszą, niż determinują.
Jacek Janas
Każdy felietonista FPG24.PL prezentują własne poglądy i opinie