fbpx
piątek, 26 lipca, 2024
Strona głównaFelietonTak się wykuwał polski kapitalizm

Tak się wykuwał polski kapitalizm

Na samym początku polskiego kapitalizmu, zanim jeszcze 35 lat temu 1 stycznia 1989 r. weszła w życie tzw. ustawa Wilczka, bardzo szybko można było się wzbogacić. Z jednej strony ceny na zachodzie Europy były kilku-, kilkunastokrotnie wyższe niż w Polsce, więc bardzo opłacało się cokolwiek tam wywozić. Z drugiej strony nienasycony polski rynek – wygłodniały półwieczem komunistycznego niedostatku – wchłaniał nieprzebrane ilości każdego towaru.

Pan Mariusz z Gryfic już w latach 80. starał się o paszport, ale władza komunistyczna kilkukrotnie mu odmówiła. Na początku 1988 r. za namową kolegi po raz kolejny złożył wniosek o paszport. Dostał go i mógł jechać do Berlina Zachodniego, gdzie nie wymagano nawet wizy. To było na przełomie marca i kwietnia 1988 r. Kolega pana Mariusza zaplanował wyjazd o godz. 23. Na handel pan Mariusz wziął pół litra wódki i sztangę papierosów (tyle można było legalnie przewieźć). Z Gryfic do Berlina Zachodniego jest około 240 km. Na pierwszym przejściu granicznym do NRD w Kołbaskowie, jak i na drugim pomiędzy NRD a Berlinem Zachodnim nie było problemów.

Pierwsze odczucia

– Moje pierwsze odczucie w Berlinie Zachodnim było takie, że myślałem, iż samochód się zepsuł, bo nic nie było słychać. Na tej zachodnioniemieckiej drodze taka była różnica, że nie było słychać auta w porównaniu z pohitlerowską stukającą autostradą w NRD czy dziurawymi drogami w Polsce. Przeskok – wspomina pan Mariusz.

Pojechali do Polako-Niemca, który mieszkał w Berlinie Zachodnim.

– Wyszedłem z samochodu i zobaczyłem trochę inny świat. Była godz. 3.30 w nocy, a w tej dzielnicy pub na pubie, ludzie chodzą, piją piwo, cieszą się… To był normalny dzień, a oni tacy zadowoleni. Całkowicie inny świat w porównaniu z tym, co się działo w Polsce. Czuć było wiosnę. Wiem, co miał na myśli prezydent Kennedy, mówiąc o berlińskim powietrzu – opowiada pan Mariusz.

Koledzy pana Mariusza sprzedali, co mieli sprzedać. Mieli ze sobą po jednym krysztale, papierosy i wódkę. Dowiedzieli się też, że w tej dzielnicy będzie Flohmarkt (targ staroci). W sobotę jak Niemcy chcieli coś sprzedać, to mieli swoje stoiska. Nikt żadnych opłat za to nie pobierał.

Wracali tego samego dnia. Tydzień później pojechali bezpośrednio na Flohmarkt. Najpopularniejsze rzeczy do sprzedaży to były wtedy papierosy, wódka i pościel. Pan Mariusz zastanawiał się, żeby wziąć coś jeszcze. W domu miał pomalowaną rzeźbę Napoleona w drewnie, wyrzeźbioną przez miejscowego rzeźbiarza-samouka. Wziął ją. Na targu staroci jakiś Niemiec zapytał:

– Czy to jest Napoleon?

– Tak.

– Ile?

– 50 marek.

– Czy masz wódkę?

– Mam. Razem będzie 55.

Niemiec zapłacił. To było więcej niż miesięczna pensja w Polsce. Wtedy za 10 marek pół knajpy bawiło się dwa dni. Za taki portret pieniądze były niewyobrażalne. To natknęło pana Mariusza, że można na tym zrobić biznes. U rzeźbiarza za symboliczny alkohol zamówił kolejnego Napoleona. Dwa tygodnie później wziął go na następny wyjazd. Na granicy w Berlinie Zachodnim byli około godz. 14. Celnicy zachodnioniemieccy stwierdzili, że to jest antyk. Cofnęli ich na bok i musieli czekać na rzeczoznawcę. Ostatecznie rzeczoznawca orzekł, że rzeźba nie jest sprzed 1945 r. i Polacy zostali przepuszczeni przez granicę, ale dopiero około godz. 23. Mimo że o tej godzinie nie było już targu, Polacy musieli wjechać do Niemiec Zachodnich, bo warunkiem powrotu do Polski przez NRD był stempel w paszporcie, że byli w Berlinie Zachodnim. Inaczej byłyby pytania, po co jechali do NRD. A choć w latach 70. można było bez problemu jeździć do NRD, to po roku 1980, od czasów Solidarności, zostało to zabronione. Wyjazd był możliwy jedynie na specjalne zaproszenie. Ta podróż nie wyszła. Pan Mariusz zabrał tę rzeźbę jeszcze na późniejsze wyjazdy, ale nie było już chętnych do kupna.

Opłacało się jechać za granicę także z innego powodu. Otóż z paszportem otrzymywało się książeczkę walutową. Na tę książeczkę w polskim banku po oficjalnym państwowym kursie można było kupić 5 dolarów. Samo to powodowało, że już się opłacało.

Skrytka w zderzaku

W tym czasie w Polsce była bardzo wysoka inflacja, a ceny w sklepach GS-owskich stały w miejscu. Można było kupić różne rzeczy bardzo tanio: kombinerki, klucze, młotki, śrubokręty. Po okolicznych wioskach koledzy jeździli po takich sklepach. Potem zakupione towary sprzedawali na Flohmarktach. Później te targi się rozrastały. Coraz więcej Polaków wiedziało, że można handlować. Na Potsdamer Platz w Berlinie Zachodnim zrobił się wielki targ, gdzie handlowali Polacy. Hasłem było Zigaretten nach Berlin. Numerem jeden były papierosy Marlboro. Wieść gminna niosła, że każdy, kto jedzie do Berlina Zachodniego, przywozi ze sobą pieniądze. Tak było. Urzędnicy i pracownicy państwowych przedsiębiorstw rzucali swoje miejsca pracy. Nikt nie chciał pracować na posadach państwowych, bo każdy widział, że można było się dorobić w takim tempie, że nie sposób było siedzieć za biurkiem. Wszyscy handlowali na targowisku, począwszy od dyrektorów cukrowni, na zwykłych robotnikach skończywszy. Otwierali też pierwsze swoje firmy. W okolicach Gryfic powstało kilkanaście małych tartaków. Zaczęto również produkować meble, bo nowo powstające firmy potrzebowały biurek czy mebli, których nie była w stanie dostarczyć na rynek komunistyczna gospodarka.

Pewnego dnia pan Mariusz zwrócił uwagę, że we fiacie 125p po odkręceniu dwóch śrubek od lampy cofania robiło się dojście do zderzaka. Zderzak był w środku pusty i tam mieściły się cztery rozpakowane sztangi papierosów. Zakręcało się lampę i skrytka był praktycznie nie do znalezienia. Raz enerdowcy celnicy – a byli oni szczególnie chamscy – rozkręcili całe auto, szukali w podszybiu, z boku w tapicerce, a nie pomyśleli o zderzaku.

Po kilku wyjazdach koledzy zastanawiali się, czym jeszcze można by handlować poza wódką i papierosami. W Polsce był wtedy problem z zaopatrzeniem, ale zaczęły się już pojawiać sklepy prywatne. Towary w Berlinie Zachodnim były jednak za drogie na polską kieszeń, ale w NRD – tanie. Kupowali więc tam szczoteczki do zębów, pieprz, słodycze, kosmetyki. Po zakupach w NRD musieli wjechać do Berlina Zachodniego, żeby mieć pieczątkę. Ale Enerdowcy by ich nie wypuścili z tym towarem. Towar chowali więc w torbach w lasach pod Berlinem. Po sprzedaży w Berlinie Zachodnim alkoholu i papierosów, wracając, zabierali towar z lasu. Nieraz szukali go dłużej. Nie mogli kupować w czasie powrotu, bo wracali zwykle w nocy i sklepy były już pozamykane. Pozostał problem polskiej granicy. Doszli do wniosku, że w torbach muszą mieć też towar z Berlina Zachodniego, żeby celnik enerdowski na polskiej granicy nie widział towaru z NRD. Trzeba było wyszukać coś niedrogiego. Turcy mieli wtedy w Berlinie Zachodnim swoje sklepy z towarem z całego świata i w miarę niskie ceny. Pierwszą rzeczą, jaka przemytnikom rzuciła się w oczy, były takie gumowe szerokie pasy z motylem z przodu dla kobiet. Wzięli te pasy i przykrywali nimi enerdowski towar. I udawało się bez problemów przejeżdżać granicę. Polscy celnicy raczej nie robili problemów, szczególnie jak to było w godzinach wieczornych. Okazało się, że pasy były wielkim przebojem w Polsce.

Raz enerdowscy celnicy zabrali wszystko. Trochę przez głupotę Polaków. Otóż handlarze jechali na dwa samochody. 10 km przed granicą zatrzymali się, by przepakować towar. Akurat na granicę jechał celnik i to widział. Stanął i mówił coś o przemycie. Na wszelki wypadek koledzy pojechali na inne przejście graniczne – w Lubieszynie. Okazało się jednak, że celnik zadzwonił też tam. Na granicy celnicy wszystko kazali wypakować. Poza 20 butelkami piwa zabrali cały towar enerdowski.

– W ciągu tylu wyjazdów tylko raz zdarzyło się, że wszystko nam zabrali. Mówiłem im, że już niedługo żadnej granicy nie będzie, to się śmiali. Ja miałem rację – wspomina pan Mariusz.

Kiosk nad morzem

Potem pod Potsdamer Platz podjeżdżały autokary z całej Polski. Każdy z Polaków miał pół litra wódki i papierosy. W pewnym momencie z powodu nadpodaży Niemcy przestali kupować. Szczególnie trudno było sprzedać w ograniczonym czasie dwóch godzin, jaki wycieczki zwykle miały w Berlinie. Pan Mariusz z kolegami podjeżdżali więc pod taki autokar i kupowali od Polaków wódkę po 3,5 marki. Tamci i tak na tym zarabiali, bo w Polsce ta wódka kosztowała w przeliczeniu około 1,5–2 marki. A pan Mariusz miał znajomych Ślązaków w Berlinie Zachodnim, którzy brali każdą ilość wódki. Sprzedawali im ją po 5 marek.

Od Turków kupowali też potężne ilości klisz fotograficznych Kodak i Konica, jednorazowe zapalniczki, sprzęt RTV – magnetowidy, słynne „jamniki”. W niemieckich sklepach nabywali towary, jak były jakieś wyprzedaże, np. w sklepach Woolworth – dezodoranty, żele do kąpieli i inne kosmetyki. W Polsce cieszyło się to wielką popularnością. Z NRD z kolei wozili lizaki, cukierki – tego w Polsce cały czas były braki. Z każdego wyjazdu wiozło się też soki w kartonikach – małe i większe, których w Polsce w ogóle nie było.

Wtedy w spadku pan Mariusz dostał starą skodę 100s, która nie jeździła, ale – za pomocą gazety typu kupię-sprzedam „Kontakt” – udało się kupić silnik. Bagażnik był z przodu, a silnik z tyłu. Auto miało taki plus, że oprócz tego miało bagażnik pod siedzeniami i za siedzeniami tylnymi. Celnicy prosili o otwarcie bagażnika z przodu i na tym kończyli kontrolę, a cały towar był pod siedzeniami przednimi i tylnymi. Nikt się do tego nie przyczepiał. Raz się skoda zepsuła 10 km przed polską granicą. I wtedy pobiła rekord prędkości. Zatrzymało się dwóch Polaków, którzy jechali z Berlina Zachodniego. Zgodzili się samochód zaholować, ale byli chyba po narkotykach. Do Szczecina jechali ze skodą na holu z prędkością 120 km/h. A droga z Kołbaskowa do Szczecina to był kawałek wąskiej kamienistej drogi poniemieckiej. I po tym bruku z taką prędkością.

Towar z Berlina gdzieś trzeba było upłynnić. Jeździli na targowiska. Całe chodniki na głównych ulicach w Szczecinie zajęte były łóżkami polowymi. Wszyscy handlowali. Na lato 1988 r. przedsiębiorcom udało się otworzyć kiosk nad morzem w Niechorzu (w miejscowości w tym sezonie były jeszcze tylko dwa takie punkty), co też było sztuką samą w sobie. To była jeszcze głęboka komuna i nie można było normalnie zarejestrować działalności gospodarczej. Oficjalnie była ona prowadzona pod szyldem zaprzyjaźnionej firmy polonijnej z Poznania. Tam było mydło i powidło. Przede wszystkim upominki, pamiątki. Ponadto od artykułów, które handlarze sami przywozili z wyprzedaży z Berlina Zachodniego i z NRD – soczki, lizaki, szczoteczki do zębów, pieprz, sól, po lekkie ciuchy, które dostarczali im polscy producenci, plus w Łodzi kupili rzeczy plażowe, jak wiaderka z plastiku, latające talerze itp. Po dwóch czy trzech tygodniach u przedsiębiorców był już urząd skarbowy. Brakowało jakichś wpisów w księgowości. Ukarano ich mandatem, ale niezbyt wysokim. W tym czasie na polskie wybrzeże przyjeżdżali Enerdowcy. Zauważyli, że w kiosku jest towar z NRD i sami przynosili na sprzedaż pieprz, czekolady, dezodoranty. To, co mieli. A od Polaków kupowali przede wszystkim ciuchy i maskotki. Płacili markami enerdowskimi. To przynosiło niemałe obroty.

W pewnym momencie w paszporcie kończyły się już kartki. W urzędzie paszportowym doklejano specjalną harmonijkę. Łącznie do Berlina Zachodniego pan Mariusz jeździł z kolegami ok. 50 razy. Jak upadł mur berliński w listopadzie 1989 r., powoli przestali handlować. Kontrole na granicach były bardziej szczegółowe. Dużo samochodów zatrzymywano. Papierosy cały czas były chodliwe, ale przy dużych ilościach było ryzyko konfiskaty nawet samochodu. No i coraz większa konkurencja ze strony rodaków.

Kryształy z Dolnego Śląska

Niemcy natomiast cały czas uwielbiali polski kryształ. Ponieważ sklepy w Polsce były już coraz gorzej zaopatrzone w ten towar, koledzy doszli do wniosku, że warto zrobić wyjazd do Wiednia. Plan był taki, że jak będą wracać, to zahaczą o Dolny Śląsk, a tam są huty i hurtownie kryształu. Pojechali do Wiednia z jednym noclegiem w Kudowie-Zdroju. Wzięli na handel jeden kryształ i sztangę papierosów. Celnicy austriaccy byli bardzo nieprzyjemni. Pełna kontrola, dużo czasu straconego na granicy. Zastanawiali się, co mogą sprzedać w punktach skupu artykułów pochodzenia zagranicznego. W sklepach na Mexikoplatz, których właścicielami byli Ormianie, Turcy i osoby podobnych narodowości, kupowali włóczki moherowe, zegarki, sprzęt elektroniczny. Zegarki pakowane były w foliach bąbelkowych po 10 sztuk. Przemytnicy oklejali nimi całe ciało taśmą: nogi, piersi. Każdy miał na sobie od 100 do nawet 200 zegarków. Wszyscy wyglądali jak… kulturyści.

W czasie powrotu na Dolnym Śląsku zaopatrywali się w piękne, wielkie, kolorowe kryształy i one wszystkie szły następnie do Berlina Zachodniego. Sprzedawali je z zarobkiem 3–4-krotnym, ale Niemcy i tak się cieszyli, że to jest za pół darmo. Raz w tygodniu robili taką właśnie trasę: Gryfice – Kudowa-Zdrój – Wiedeń – Dolny Śląsk – Berlin Zachodni – Gryfice. Przy wyjazdach do Wiednia był problem z benzyną. Brało się kanistry. Raz im zabrakło paliwa i całą noc musieli czekać przed stacją. Trzeba było przespać się w samochodzie. Do Wiednia jeździli przez 1,5 roku do początku 1990 r. Później już polski rynek był nasycony, bo wszyscy zaczęli jeździć. Pod Warszawą pojawiły się też pierwsze hurtownie.

Zdarzały się mniejsze i większe wpadki. Była fama, że czescy celnicy konfiskują austriackie towary. I napotkani Czesi w Austrii zaproponowali, że je przewiozą. Handlarze dali im towar, a ci uciekli i tyle ich widzieli. Raz pojechali do Wiednia 1 maja i ku ich zdumieniu okazało się, że w Święto Pracy w kapitalistycznej rzekomo Austrii wszystko było pozamykane. A mieli zaplanowany czasowo cały wyjazd i nie chcieli tracić całej doby. Ale po kilkunastu wyjazdach do Wiednia znali też trochę ludzi. Zrobili zakupy u znajomego, który po cichu od tyłu otworzył swój sklep.

W 1991 r. pojechali też na zaproszenie do Mińska na Białoruś, wtedy jeszcze ZSRR. Nie brali nic na handel z wyjątkiem zegarków. Schowali je do zderzaka. Polscy celnicy stwierdzili, że jadą na handel. Chcieli, żeby zapłacili cło. Handlarze powiedzieli, że nic nie mają, więc nie ma za co płacić. W odpowiedzi celnicy zrobili rewizję. Po stronie radzieckiej auto wjeżdżało na rampę. Celnik chodził z latarką i świecił od spodu. Pan Mariusz bał się tylko, żeby nie zagrały zegarki z melodyjką. Ale nie zagrały i celnicy nic nie znaleźli. Na targu w Mińsku te zegarki poszły jak woda. W pewnym momencie pojawiła się milicja. Funkcjonariusze wzięli Polaków na posterunek i ich spisali. Dali ostrzeżenie, że nie można tak handlować, bo zostaną zabici. Za pieniądze z tych zegarków przemytnicy kupili złote obrączki i jakieś płyty. Nic innego tam nie było. Resztę rubli schowali do koła zapasowego. Na granicy celnik zażartował:

– Na pewno w kole macie ruble.

– Tak, mamy.

Ale celnicy nie sprawdzili. Więcej do ZSRR już się nie wybrali.

Ludzie się dorabiali

To były takie szybkie lata. Nie mając nic, można było dojść do czegoś. Pan Mariusz zarobione pieniądze zainwestował w różne biznesy. Miał sieć kiosków w Szczecinie, hurtownię kaset, hurtownię baterii, sklepy nad morzem. Na koniec został mu ośrodek wczasowy i sklep nad morzem.

– Z niczego ludzie się dorabiali. Nie mając grosza, udało się do czegoś dojść. Jak patrzę teraz na młodych, to jest naprawdę problem, żeby się dorobić – ocenia pan Mariusz.

Jednak były też utrudnienia różnego typu. W Polsce każdą ilość alkoholu można było sprzedać w punktach skupu artykułów pochodzenia zagranicznego. Wtedy ludzie dorabiali się także na przywozie taniego alkoholu z Hamburga. Zwożono go całymi tirami. Ale trzeba było mieć większą ilość gotówki. Pan Mariusz poszedł do banku, ale pracownicy popatrzyli na niego jak na człowieka z innej planety. Kredytu oczywiście nie dostał. Trzeba było mieć znajomości.

Teraz niemal cały handel w Polsce został przejęty przez koncerny zagraniczne, głównie niemieckie. Sieci te – w przeciwieństwie do polskich firm – nie tylko dostawały preferencyjne warunki prowadzenia działalności od polskich władz, ale i nie miały problemu z uzyskaniem kredytów bankowych na inwestycje w naszym kraju. W rezultacie zamiast bogacenia się Polski i Polaków mamy olbrzymi transfer kapitałów za granicę.

Tomasz Cukiernik

Jeśli ktoś chce opowiedzieć o swoich przygodach z handlem w latach 80. albo 90., można się zgłosić do autora tomcuk@interia.pl

Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie

Tomasz Cukiernik
Tomasz Cukiernik
Z wykształcenia prawnik i ekonomista, z wykonywanego zawodu – publicysta i wydawca, a z zamiłowania – podróżnik. Ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego oraz studia podyplomowe w Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Jest autorem książek: Prawicowa koncepcja państwa – doktryna i praktyka (2004) – II wydanie pt. Wolnorynkowa koncepcja państwa (2020), Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa (2005), Socjalizm według Unii (2017), Witajcie w cyrku (2019), Na antypodach wolności (2020), Michalkiewicz. Biografia (2021) oraz współautorem biografii Korwin. Ojciec polskich wolnościowców (2023) i 15 tomów podróżniczej serii Przez Świat. Aktualnie na stałe współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Forum Polskiej Gospodarki” (i z serwisem FPG24.PL) oraz tygodnikiem „Do Rzeczy”.

INNE Z TEJ KATEGORII

Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal

Z pewnością zgodzimy się wszyscy, że najbardziej nieakceptowalną i wywołującą oburzenie formą działania każdej władzy, niezależnie od ustroju, jest działanie w tajemnicy przed własnym obywatelem. Nawet jeżeli nosi cechy legalności. A jednak decydentom i tak udaje się ukryć przed społeczeństwem zdecydowaną większość trudnych i nieakceptowanych działań, dzięki wypracowanemu przez wieki mechanizmowi.
5 MIN CZYTANIA

Legia jest dobra na wszystko!

No to mamy chyba „początek początku”. Dotychczas tylko się mówiło o wysłaniu wojsk NATO na Ukrainę, ale teraz Francja uderzyła – jak mówi poeta – „w czynów stal”, to znaczy wysłała do Doniecka 100 żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Muszę się pochwalić, że najwyraźniej prezydent Macron jakimści sposobem słucha moich życzliwych rad, bo nie dalej, jak kilka miesięcy temu, w nagraniu dla portalu „Niezależny Lublin”, dokładnie to mu doradzałem – żeby mianowicie, skoro nie może już wytrzymać, wysłał na Ukrainę kontyngent Legii Cudzoziemskiej.
5 MIN CZYTANIA

Rozzłościć się na śmierć

Nie spędziłem majówki przed komputerem i w Internecie. Ale po powrocie do codzienności tym bardziej widzę, że Internet stał się miejscem, gdzie po prostu nie można odpocząć.
6 MIN CZYTANIA

INNE TEGO AUTORA

Unia Europejska jako niemieckie imperium w Europie

Dr Magdalena Ziętek-Wielomska stawia w swojej książce tezę, że unijne regulacje są po to, żeby niemieckie koncerny uzyskały przewagę konkurencyjną nad firmami z innych krajów członkowskich Unii Europejskiej.
6 MIN CZYTANIA

Rocznica członkostwa w Unii

1 maja mija 20 lat, odkąd Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Niestety w polskiej przestrzeni publicznej krąży wiele mitów i półprawd na ten temat. Dlatego właśnie napisałem i wydałem książkę „Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa”.
4 MIN CZYTANIA

Urojony klimatyzm

Bardziej od ekologizmu preferuję słowo „klimatyzm”, bo lepiej oddaje sedno sprawy. No bo w końcu cały świat Zachodu, a w szczególności Unia Europejska, oficjalnie walczy o to, by klimat się nie zmieniał. Nie ma to nic wspólnego z ekologią czy tym bardziej ochroną środowiska. Chodzi o zwalczanie emisji dwutlenku węgla, gazu, dzięki któremu mamy zielono i dzięki któremu w ogóle możliwe jest życie na Ziemi w znanej nam formie.
6 MIN CZYTANIA