Minęły już prawie dwa lata, od kiedy po agresji rosyjskich wojsk na Ukrainie w głowach eurokratów pojawił się pomysł szybkiego przyłączenia tego państwa do Unii Europejskiej. Pisałem wtedy, że gigantyczne koszty wynikające z wdrożenia unijnych regulacji byłyby katastrofalne dla ukraińskiej gospodarki i finansów publicznych (Członkostwo w Unii? Ukraina mogłaby tego nie przetrwać).
Regulacje niszczą konkurencyjność
– Wydaje mi się, że idealną sytuacją jest wynegocjowanie mniejszych ograniczeń w handlu i mniej nakazów ekologicznych dla ukraińskich rolników. Jesteśmy gotowi zamienić dotacje na takie rozwiązanie. Musimy chronić naszą konkurencyjność, nie powinniśmy zajmować się biurokracją, bo zahamowałoby to rozwój, zwłaszcza w naszych warunkach – na przykład zdobycie dziesięciu certyfikatów środowiskowych za jakąś drobnostkę – stwierdził anonimowy ukraiński urzędnik w rozmowie z „Reutersem”.
A w grę w chodzi niebagatelna kwota 96,5 mld euro dotacji w ramach Wspólnej Polityki Rolnej w ciągu siedmiu lat, które miałaby otrzymać Ukraina. Ze słów ukraińskiego urzędnika można wywnioskować, że koszt przystosowania ukraińskiego rolnictwa do unijnych regulacji byłby od tej sumy wyższy. To dobitnie pokazuje, jak uciążliwe i kosztowne są unijne regulacje.
Tak, jak trzeźwo zauważył ukraiński urzędnik, brak biurokracji, unijnych regulacji i dotacji z jednoczesnym dostępem do 450-milionowego rynku to z pewnością byłaby idealna sytuacja dla ukraińskiej gospodarki. Jednym słowem, chciałby zjeść ciastko i mieć ciastko. Ale nie wydaje mi się, by Unia Europejska na to przystała. W końcu regulacje Bruksela wprowadza w jakimś konkretnym celu, a konkretnie po to, żeby ręcznie wykańczać kłopotliwą konkurencję wobec gospodarek Niemiec i Francji. Nie będzie jakaś tam Ukraina wychodzić przed szereg i żądać niestosowania europrzepisów. No chyba że chodzi o jakiś cel wyższy, jak na przykład interes międzynarodowych korporacji, o czym na końcu.
Szkodliwe dotacje
Ukraiński urzędnik jest świadomy nie tylko tego, że unijne regulacje są szkodliwe, ale również tego, że „dotacje w rolnictwie bardzo często odgrywają złą rolę, gdy stają się »środkiem przeciwbólowym« i uzależniają od siebie rolników”. A to problem nie tylko dopłat do rolnictwa, ale wszelkich unijnych subwencji do wszystkiego, do których tak ochoczo zachęcają polscy politycy. Czy oni w przeciwieństwie do swoich ukraińskich kolegów nie rozumieją, o co w tym chodzi, czy też są podpłaconymi sabotażystami?
Zresztą Jan Krzysztof Ardanowski, były minister rolnictwa, w rozmowie z PCh24.tv wprost wypunktował, dlaczego dotacje do rolnictwa to nie jest nic dobrego. Najważniejsze, że zauważył, iż rolnik staje się zakładnikiem różnych instytucji, które w każdej chwili mogą go kontrolować, a tym samym utrudnić życie, utrudnić prowadzenie gospodarstwa i odebrać pieniądze. Ardanowski stwierdził nawet, że polityka unijna idzie w kierunku uzależnienia rolników od urzędników i od wielkich grup kapitałowych, a rolnicy staną się niewolnikami we własnych gospodarstwach. Problem w tym, że to już się stało. W momencie, gdy zaczyna się brać dotacje, człowiek staje się niewolnikiem, a państwo biorące uzależnione od dającego. Pod naporem europoropagandy większość Polaków tego nie rozumie do tej pory, ale niektórzy rolnicy otrzeźwieli i teraz zrozumieli.
Natomiast to, co proponuje ukraiński urzędnik, to oczywiście byłaby też idealna sytuacja dla Polski. Najlepszym rozwiązaniem nie tylko dla Ukrainy, ale i dla nas byłaby rezygnacja i z unijnych dotacji, i niewdrażanie unijnych regulacji. Byłoby to bardzo dobre wyjście nie tylko dla rolników, ale i dla całej gospodarki, która jest tłamszona unijnymi przepisami. Nie wydaje się, by polscy politycy – w przeciwieństwie do ukraińskich – do tego dorośli.
NIE dla euroładu
Na przykładzie masowego importu do Polski produktów rolnych widać, jak bardzo działające na Ukrainie koncerny rolne są konkurencyjne. To właśnie głównie dzięki temu, że nie muszą wdrażać przepisów Wspólnej Polityki Rolnej i innych regulacji Unii Europejskiej, ale i całej polityki energetyczno-klimatycznej czy podatkowej, a w przyszłości Europejskiego Zielonego Ładu. Bo gdyby polscy rolnicy byli konkurencyjni wobec ukraińskich, to nie obawialiby się napływu płodów rolnych zza wschodniej granicy po jej szerokim otwarciu przez Brukselę. Niestety nie są właśnie z tego powodu, że muszą dostosowywać się do przepisów Unii Europejskiej, przez które mają wyższe koszty prowadzenia gospodarstw rolnych.
Dlatego problemem dla polskich rolników jest nie tyle otwarta granica z Ukrainą, tylko Unia Europejska i jej regulacje. Gdyby nie Unia, rolnicy nie mieliby się czego obawiać. I jak widzieliśmy na ostatnich protestach, wielu rolników chyba to zrozumiało, bo dominowały hasła antyunijne: „Zielony Ład = głód”, „Nie dla euroładu”, „KE zabija rolnika”, „Stop ekooszustwom w wykonaniu UE”, „Polityka komisarza zniszczy gospodarza”, „Unijna zielona polityka zniszczy rolnika”, „Stop dyktaturze Brukseli”, „Przepraszamy za utrudnienia, mamy Zielony Ład do obalenia!”, „Niech Bruksela żre robaki, my wolimy schabowy i ziemniaki”. Można też było zobaczyć unijną flagę wbitą w kupę gnoju.
Koncerny przejmą rolnictwo
Wracając do Ukrainy, trzeba mieć na uwadze fakt, że rolnictwo w tym kraju zostało przejęte przez zachodnie korporacje i miejscowych oligarchów. Tam jest całkowicie inaczej niż w Polsce i innych krajach Unii Europejskiej, gdzie dominują gospodarstwa rodzinne, indywidualne. To może oznaczać niebezpieczny sojusz ponad głowami unijnych rolników pomiędzy eurokratami, za którymi stoją koncerny, i politykami ukraińskimi, za którymi stoją oligarchowie (zresztą kto powiedział, że oligarchowie z Ukrainy nie korumpują eurokratów?). Tak więc postulaty ukraińskiego urzędnika są w interesie nie tyle Ukrainy, ile bardziej tamtejszych oligarchów i międzynarodowych korporacji robiących w tym kraju interesy. Czy więc ta skorumpowana Bruksela jednak na nie przystanie?
Czy celem Zielonego Ładu nie jest likwidacja indywidualnego rolnictwa, a tym samym eliminacja przez Unię Europejską konkurencji dla międzynarodowych koncernów, które mogłyby zdominować rynek poprzez import produktów rolnych z Ukrainy i Ameryki Południowej? Inną opcją jest wykupienie przez korporacje ziemi od bankrutujących europejskich rolników, by ci sami ludzie ją uprawiali, ale już nie jako właściciele, ale parobkowie. Czy celem Brukseli, również uderzającym w gospodarstwa rodzinne, nie jest też polityka energetyczno-klimatyczna, która spowoduje, że setki tysięcy hektarów zamiast dawać plony, będzie pokrytych panelami fotowoltaicznymi i wiatrakami? W ten sposób na wieki zostanie zlikwidowana konkurencja dla korporacji. Czy o to chodzi?
Tomasz Cukiernik
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie