Javier Milei to libertarianin – anarchokapitalista, który jednak nie sprywatyzuje wszystkiego, bo anarchokapitalizm postrzega jako odległy cel. To zwolennik austriackiej szkoły ekonomii i drugi pod względem zgromadzonego poparcia kandydat w wyborach prezydenckich w Argentynie. Tak jest przynajmniej po pierwszej turze, do drugiej Milei oczywiście wchodzi. Nic dziwnego, że w kraju, w którym inflacja jest trzycyfrowa, ludzie głosowali na kogoś, kto ma coś do powiedzenia przede wszystkim na temat polityki monetarnej i zbilansowanego budżetu. Milei, zdawać by się mogło, bardzo ceniący sobie kontrowersje, ma też jednak libertariańskie poglądy nie tylko na kwestie ekonomiczne. Zaznaczył, że nie jest przeciwnikiem małżeństw jednopłciowych, popiera legalizację narkotyków, był przeciwny przymusowi szczepień na COVID-19, ale jednocześnie nie deklarował się jako antyszczepionkowiec, zachęcał do samodzielnego rachunku kosztów i korzyści i niejako prywatyzacji tego zagrożenia. To powoduje, że naprawdę trudno jest go umieścić wśród prawicowych populistów. A to ostatnio modna zabawa.
Nie identyfikuję się ze stylem Javiera Milei ani z wszystkimi jego wypowiedziami. Pewnie też i dlatego, że nie jestem politykiem tylko pozytywistą. Może również ze względu na to, że nie mieszkam w Ameryce Południowej, a tamtejsze podejście do życia, przynajmniej to stereotypowe, zawsze było dla mnie trochę obce, ja jestem raczej zimnokrwisty. Ale to libertarianin, tak jak ja. Dlatego też rozrzucanie wszędzie łatek z napisem „populista” i próba przyklejenia jej do być może jedynego człowieka, który może naprawić argentyńską gospodarkę, uważam za krzywdzące. To naprawdę nie jest tak, że każdy zewnętrzny wobec establishmentu polityk jest automatycznie populistą. Przynajmniej nie w tym najczęściej używanym znaczeniu.
Populizm można bowiem rozumieć dwojako. Po pierwsze, jako uproszczoną wizję polityki, w której wszystko jest czarne lub białe. Taka optyka oczywiście bardzo pomaga w zakreślaniu podziałów społecznych i w konsekwencji bardzo pomaga też i politykom, których władza bierze się właśnie z tego, z rozgrywania sporów. W przypadku polityków populistycznych działa to jednak nie na korzyść społeczeństwa jako całości, które w procesie politycznym może znajdować ujście dla swoich sporów: ujście i jednocześnie narzędzie do ich bezkrwawego rozwiązywania. Zarządzanie sporem w wydaniu populistów to jego niekonstruktywne przedłużanie zamiast gry na ogólnospołeczną zgodę, przyznać trzeba, że nigdy do końca przecież nieosiągniętą. Możemy lubić albo i nie lubić Trumpa i Obamy, ale tylko ten pierwszy był populistą. Ten drugi po wygraniu wyborów inwestował w zgodę.
Ale jest jeszcze jedno znaczenie populizmu, to dużo ciekawsze i częściej spotykane w Ameryce niż w Europie. Populizm to opór społeczny przed elitami, które oderwały się od problemów i zmartwień zwykłych ludzi. W tym wydaniu populizm może mieć pozytywną konotację, bo działa niczym gorączka. Pozwala organizmowi politycznemu wziąć się w garść i sygnalizuje problemy. Najwyraźniej argentyńskie elity kompletnie sobie nie radzą, skoro doprowadziły do takiej ruiny ekonomicznej, w porównaniu do której nawet polski stan finansów publicznych wygląda na tylko lekko nadgniły. I w tym znaczeniu Milei jest populistą jak najbardziej, bo kimś na kształt rokoszanina, który prowadzi wiecznie niewysłuchanych na salony. Nie jest to jednak populizm polegający na grze w wieczny konflikt prowadzony tylko po to, aby żyć w polityce dzięki wysokiemu ciśnieniu sporu. Jakie to ma efekty zewnętrzne – widzimy w Polsce. Nie jest to jednak to znaczenie, którym ze zbyt dużą łatwością lubią innych etykietować ci, którym jest wygodnie, którzy są zadowoleni i życiowo syci.
Czy Milei wygra w drugiej turze? Poważnie w to wątpię, bo zakładam zjednoczenie po stronie jego ważniejszych przeciwników politycznych, a i drugie miejsce po pierwszej nie jest szczególnie optymistyczną prognozą. Ale nawet jeśli mu się nie uda, to i tak już skierował debatę polityczną w kierunku, z którego trudno będzie zawrócić. I nawet nie będąc w fotelu prezydenta, może służyć jako straszak wymuszający jakieś decyzje polityczne poprawiające los zwykłych Argentyńczyków. Może być populistą w tym konstruktywnym znaczeniu.
Obiecana na wstępie część porównawcza łącząca Polskę z Argentyną. Przestrzegam przed zbyt łatwymi analogiami pomiędzy Milei a Konfederacją. Milei to libertarianin, Konfederacja to polska wersja alt-rightu, która między innymi dlatego nie stała się trzecią siłą w polskim parlamencie, ponieważ nie potrafiła postawić na jednoznacznie liberalny przekaz. Mileli nie podpiera się strywializowaną wizją konserwatyzmu, nie podpisał żadnej Konfederacji Gietrzwałdzkiej i ponieważ nie ma na koncie takiej deklaracji, to może być atrakcyjny dla różnych grup wyborców, nie tylko tych, którzy łączą w sobie postulaty wolnorynkowe ze skrajnie prawicowymi. Wychodzi na to, że Argentyna dorosła już do libertarianizmu w polityce, a Polska nie. Oby nie było tak, że to dynamika „im gorzej, tym lepiej” stała za wysokimi notowaniami libertarianina w argentyńskiej polityce i posuchą w Polsce.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie