Proszę sobie wyobrazić taką oto sytuację: nadchodzi zima, spada śnieg. Na ulicy dochodzi do kolizji dziesięciu samochodów. Przyjeżdża policja i stwierdza, że na żadnym z aut nie było zimowych, ani nawet całorocznych opon. Opisując zatem przyczyny zdarzenia, policjant wpisuje, że nastąpił opad śniegu, jezdnia była śliska, temperatura niska (czyli materiał letnich opon uległ drastycznemu utwardzeniu – inaczej to wygląda w oponach letnich), a na żadnym z pojazdów nie było założone odpowiednie do warunków ogumienie. Ostatecznie winę ponoszą kierujący, którzy nie zadbali o odpowiednie wyposażenie swoich pojazdów.
Lecz kierowcy potem, tłumacząc swoim bliskim, co się wydarzyło, uparcie lekceważą ten czynnik i twierdzą, że wszystkiemu był po prostu winien śnieg – zaiste, rzecz niebywała w grudniu. Co więcej, nie deklarują wcale, że zamienią opony letnie na zimowe lub całoroczne, ale z nadzieją mówią o tym, że śnieg ma się stopić, ma się zrobić cieplej, no i w tedy będzie można znowu jeździć spokojnie na letnich oponach. I nic się nikomu nie stanie.
Oczywiście, gdyby nie spadł śnieg i nie spadła temperatura, może do kolizji by nie doszło. To czynnik ogólny i zewnętrzny, który wpłynął na wszystkie pojazdy. Ale jednocześnie każdy z kierowców – indywidualnie – podjął niemądrą decyzję o trzymaniu się letnich opon, może z oszczędności, może z lenistwa, może dlatego, że sąsiad nie zmienił, więc i oni nie zmienili. Oczywiście na zimowych oponach też mogło ich zarzucić, znieść albo mógł ktoś inny uderzyć w ich pojazd. Jednak można spokojnie założyć, że szkody byłyby mniejsze, a może nawet kierującemu udałoby się wykonać manewr obronny i w ogóle ujść bez szwanku.
Tak wygląda sytuacja z inflacją, o której mówił podczas swojej ostatniej konferencji prezes NBP prof. Adam Glapiński. Pan prezes był uprzejmy stwierdzić, że sytuacja na świecie robi się dezinflacyjna między innymi dlatego, że spadają prognozy wzrostu. Przy okazji powiedział, że raczej nie przewiduje się recesji dla Polski, co nie jest prawdą, bo sam NBP w listopadowej projekcji na pierwszy kwartał przewidział właśnie recesję (-0,8%), a na cały rok 2023 wzrost bardzo minimalny, o recesję zahaczający (0,7%).
Adam Glapiński, podobnie jak przedstawiciele rządu z powodów oczywiście najczyściej politycznych twierdzą, że „putinflacja” została do Polski zaimportowana. Jako dowód przywołują wysoką inflację w krajach tak różnych jak USA, państwa bałtyckie czy Francja. Owszem, inflacja właściwie wszędzie jest wysoka, ale przecież nie wszędzie sięga prawie 18 proc. jak w Polsce październiku i listopadzie. Są też miejsca, gdzie jest wyższa. Warunki globalne, związane między innymi z trzęsieniem ziemi na rynku surowców, są w przykładzie podanym na początku jak opad śniegu i spadek temperatury: tworzą warunki sprzyjające inflacji. Ale to, że w tak wielu krajach wystrzeliła ona w górę, jest skutkiem działań w poszczególnych państwach. A ponieważ te działania wszędzie były podobne lub nawet identyczne – tak jak w przykładzie niezmienienie opon – więc też wszędzie skutki są podobne. Podobne, ale niejednakowe. Według wskaźnika HICP (metodologia UE, minimalnie odmienna od indeksu CPI) Polska miała w październiku inflację na poziomie 16,4 proc. We Francji była ona 9 punktów niższa, we Włoszech – o 4 punkty, w Niemczech o 5 punktów, na Węgrzech wyższa o blisko 6 punktów, w Estonii o ponad 6, podczas gdy w Szwajcarii wynosiła zaledwie 2,9 proc. Czyżby Szwajcaria znajdowała się na innej planecie?
Jeśli większość państw podobnie hojnie rzucała pieniądze na rynek, podobnie zwiększała ilość pieniądza w obiegu i podobnie reagowała na zamknięcie gospodarek w czasie lockdownu, to nic dziwnego, że podobne są skutki. Do tego dodajmy niemożliwość dostosowywania stóp procentowych w państwach strefy euro do potrzeb poszczególnych krajów. Oczywiście jest jeszcze mnóstwo innych lokalnych czynników, ale jedno jest jasne: zwalanie szalejącej inflacji całkowicie na Putina jest zwykłym propagandowym kłamstwem. To skutki podobnej polityki poszczególnych państw.
Drugi ciekawy punkt konferencji prof. Glapińskiego to twierdzenie, że inflacja zacznie się stabilizować lub nawet spadać z powodu spadku wzrostu gospodarczego. Oczywiście, tak się może stać, ale nie jest to wcale dobra wiadomość, a co więcej – w poszczególnych przypadkach, w tym także w polskim, możemy zamiast inflacji dostać stagflację. Nie zapominajmy, że od stycznia zlikwidowana zostaje tarcza antyinflacyjna i rosnąć będą wciąż ceny energii. To z jednej strony będzie dobijać biznes, z drugiej – tworzyć impuls inflacyjny.
Na koniec trzeba przypomnieć, co właściwie oznacza wskaźnik inflacji. Można bowiem odnieść wrażenie, że nie rozumie tego znaczna część polityków. Wskaźnik inflacji mówi nam, w jakim tempie rosną ceny. Jeśli w Szwajcarii ten wskaźnik jest poniżej 3 proc., oznacza to tyle, że ceny rosną również tam, tyle że w bardzo niskim tempie. Spadek wskaźnika inflacji (tym razem CPI) w Polsce o kilka dziesiątych punktu w listopadzie nie znaczy, że ceny spadły, ale jedynie tyle, że rosną minimalnie wolniej. Jeśli w listopadowej projekcji NBP czytamy, że w 2023 r. inflacja CPI w Polsce ma wynieść średniorocznie 13,1 proc. (prognoza centralna), to oznacza to, że w takim, wciąż dramatycznie wysokim tempie, będą rosły ceny czy też – mówiąc ściślej – tak będzie spadała siła nabywcza pieniądza. Mówiąc bardzo obrazowo: masło, które dziś kosztuje 8,99 (a to okazjonalnie), za rok zamiast kosztować 15 zł będzie kosztowało „tylko” 13,49.
Prezes NBP w proroczym widzie pozwolił sobie na wybiegnięcie myślą daleko w przyszłość i oznajmił również, że „wbrew części mediów przeciętne PKB na osobę w Polsce mierzone parytetem siły nabywczej osiągnie w ciągu dekady poziom Francji”. Jakiekolwiek przewidywanie tego, co wydarzy się w ciągu dekady, jest niesamowicie karkołomne pod koniec fatalnego 2022 r. Ale epatowanie tego typu statystykami jako argumentem na rzecz tezy, że wszystko w gruncie rzeczy idzie w dobrym kierunku, jest już po prostu niedorzeczne. PKB przeliczane na osobę nie mówi nam niemal nic o sytuacji bytowej obywateli. To makroekonomiczny wskaźnik, który najwyżej może coś powiedzieć na temat ogólnego rozwoju gospodarczego w połączeniu z warunkami demograficznymi (im mniejsza liczba ludności, tym ten wskaźnik oczywiście będzie wyższy). Dołożenie do tego parytetu siły nabywczej dodatkowo sugeruje, że PKB jest jakoś dzielony pomiędzy obywateli, bo tylko wtedy sens ma stosowanie parytetu siły nabywczej. Owszem, to ważny wskaźnik, jeśli analizujemy wynagrodzenia czy ceny poszczególnych dóbr, ale w postaci takiej, jakiej użył prof. Glapiński, to już czysta statystyczna żonglerka. To, co powinno nas interesować, to siła nabywcza średniego wynagrodzenia w Polsce lub nawet lepiej – mediany wynagrodzeń. Nie dajmy się zmanipulować.
Łukasz Warzecha