Pierwsza z nich to nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego, w których rosnąca świadomość spodziewanych obciążeń może odegrać dużą rolę. Ludzie patronujący polityce, wspieranej przez klimatystycznych naganiaczy, a także interesariusze, którzy na niej skorzystają, mogą mieć po tych wyborach znacznie trudniej.
Druga przyczyna to coraz mocniej przebijające się do powszechnej świadomości konkretne obciążenia i regulacje. O ile jeszcze rok temu wspomnienie o dyrektywie EPBD (budynkowej) brzmiałoby dla większości Polaków jak tureckie kazanie, to dziś samo to pojęcie – choć zapewne bez detali – zaczyna być już kojarzone.
Trzeci powód to zabieg, po który sięgnąłem w jednym ze swoich filmów, pokazując, jaki będzie koszt zielonego ładu nie w abstrakcyjnych dla przeciętnej osoby liczbach, ale w pieniądzach przeliczonych na rok na jednego pracującego Polaka. Wyszło 32 tys. zł. Ta suma to średnia na jednego pracującego obywatela UE, wynikająca z ogólnej sumy inwestycji na poziomie 40 bln euro, podanej w raporcie Institut Rousseau. Ten mój film i towarzyszące mu wpisy w mediach społecznościowych wywołały szczególną furię klimatystycznej sekty.
Niektórzy zaczęli mi zarzucać, że manipuluję, ponieważ suma ta jest mniejsza. Sięgnęli w tym celu po podane w raporcie wielkości 3,6 (lub 3,1, zależnie od tego, czy mówimy o inwestycjach sektora publicznego czy prywatnego) proc. polskiego PKB. Problem w tym, że jest to – według autorów raportu – wydatek ekstra, ponad tak zwany scenariusz bazowy, zdefiniowany całkowicie arbitralnie, natomiast całościowy koszt to aż 13,6 proc. polskiego PKB. Po dokonaniu wyliczeń okazuje się, że będzie to jeszcze więcej, niż podawałem pierwotnie: 34,2 tys. zł rocznie przez 26 lat, czyli w sumie ponad 890 tys. zł na jednego pracującego Polaka.
Trzeba tu uporać się z często pojawiającą się manipulacją, pojawiającą się we wszystkich w zasadzie unijnych raportach, a nawet dokumentach. Otóż wydatki na zielony ład nazywane są „inwestycjami”. Czym jest inwestycja? Spójrzmy – jak to robią często prawnicy, chcąc określić znaczenie przepisu – do słownikowej definicji (ze „Słownika języka polskiego” PWN, Warszawa 1996): inwestycja to „przeznaczenie środków finansowych na powiększenie lub odtworzenie zasobów majątkowych”. Nietrudno zauważyć, że wpakowanie w Polsce choćby 1,5 biliona złotych na realizację samej dyrektywy EPBD nie jest w tym sensie żadną „inwestycją”. Ten wydatek bowiem ani niczego nie odtwarza, ani nie powiększa. Odnosi się to do wszystkich działań, wymuszanych przez zielony ład.
Inwestycja jest wówczas, gdy inwestor działa dobrowolnie, przeznaczając własne środki w miarę swoich możliwości na coś, co – jak ma nadzieję – może mu przynieść zysk. To w żadnym wypadku nie jest taka sytuacja. Nie mamy tu dobrowolności, bo UE konstruuje przepisy, których sensem jest przymus lub wywarcie znaczącej presji. Nie mamy tu również wydawania pieniędzy na własną miarę i zgodnie z możliwościami, bo w przypadku przyjętej dopiero co przez Parlament Europejski dyrektywy EPBD sam przepis stwierdza, że integralną częścią jego realizacji ma być system kredytów. Czyli przymusowe „renowacje” będą wymuszały zapożyczanie się w instytucjach finansowych.
Nie ma tu wreszcie oczywistej nadziei zysków, nawet w przypadku dyrektywy EPBD. Teoretycznie renowowany budynek ma pozwolić na oszczędności w wydatkach na energię, ale te oszczędności będą musiały być poprzedzone wydatkiem przekraczającym możliwości wielu osób, które mogą nigdy nie doczekać momentu ich zwrotu. Korzyść zaś nie jest samoistna, ale wynika z również sztucznie narzuconego systemu obciążeń. Inaczej mówiąc – najpierw UE opodatkowuje inne sposoby pozyskiwania energii czy ciepła niż pochodzące ze źródeł odnawialnych, żeby potem stwierdzić, że przejście na te ostatnie oznacza „oszczędności”. To tak jakbyśmy opodatkowali na zabójczym poziomie wszystkie samochody poniżej klasy premium, a potem stwierdzili, że zapożyczając się po uszy i kupując samochód z klasy premium, właśnie dana osoba dokonuje „oszczędności”.
Zwolennicy zielonej rewolucji dokonują jeszcze innych fikołków. Na przykład modne stało się wśród nich stwierdzenie – w czasie „debaty” na Kanale Zero wygłosił je dr Popkiewicz – że „oszczędzimy” na imporcie paliw kopalnych, bo wydamy pieniądze u nas zamiast „transferować” je do „szejków arabskich”. Jest to stwierdzenie tak absurdalne z ekonomicznego punktu widzenia, że trudno je nawet komentować. Na podobnej zasadzie można by uznać, że powinniśmy uruchomić natychmiast własną fabrykę samochodów, żeby przestać „transferować” pieniądze do Niemiec, kupując volkswageny.
Międzynarodowa wymiana handlowa nie jest żadnym „transferowaniem” ani „marnowaniem” pieniędzy – na tym opiera się międzynarodowy handel, w którym jednym z przedmiotów, aczkolwiek specyficznym, są surowce. W ich kupowaniu za granicą nie ma nic złego, kompletnym zaś złudzeniem jest, że jeśli przestaniemy korzystać z ropy (która, przypomnę panu dr. Popkiewiczowi, jest wykorzystywana w przemyśle na mnóstwo różnych sposobów, a napędzanie pojazdów jest tylko jednym z wielu jej zastosowań), to dotąd wydawane na nią pieniądze po prostu zostaną sobie u nas. Tak oczywiście nie będzie – będziemy je wydawać na zakup wiatraków czy fotwoltaiki także za granicą oraz na ich serwisowanie np. w Siemensie. Odcięcie Polaków od paliw kopalnych będzie także oznaczać tak olbrzymie koszty – np. wymiany floty pojazdów – że sprawa korzyści rozmywa się w ogóle.
Jedno w tym wszystkim napawa optymizmem: ludzie zaczynają się domagać od klimatystycznych naganiaczy konkretnych liczb. Kiedy obiektem ataku staje się nasz portfel, wygłaszanie frazesów o „płonącej planecie” przestaje wystarczać.
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie