Jako laik obserwujący tylko rzeczywistość medialną niewprawnym okiem mam jednak pewne przemyślenia co do tego, jak ten dyskurs funkcjonuje. A działa to oczywiście absurdalnie i można, moim zdaniem, wyróżnić tu trzy kategorie spraw:
- tematy ważne, o których można swobodnie rozmawiać;
- tematy ważne, o których nie można swobodnie rozmawiać;
- tematy zastępcze.
Tematami ważnymi, o których można dość swobodnie rozmawiać, są często kwestie ekonomiczne. Od finansów i gospodarki mamy przecież fachowców. Niemniej, nikomu nie zarzuca się raczej „denializmu” lub „negacjonizmu”, gdy na przykład psioczy na prezesa Narodowego Banku Polskiego, skądinąd profesora ekonomii, że ten się na niczym nie zna i doprowadza własny kraj do ruiny. Uznajemy to po prostu za przyrodzone człowiekowi prawo do krytykowania, nawet w ostrych słowach, osób zajmujących stanowiska ocierające się o politykę i sprawy publiczne.
Gdyby jednak tak psioczyć na doktora Antoniego Fauciego, znawcę chorób zakaźnych, ale jednocześnie amerykańskiego urzędnika federalnego, to już zostałoby zdecydowanie źle odebrane. Tu mamy do czynienia ze zdarzeniem niemal ezoterycznym, atakiem na samą naukę, nową religię XXI wieku. Najlepiej jeszcze, żeby nawet sądy nie mogły kontrolować arbitralnych wyrzeczeń organów i osób zajmujących się zdrowiem publicznym. Oni się przecież na wszystkim najlepiej znają i żadnej kontroli podlegać nie muszą. Nie po to tyle lat siedzieli na uniwersytetach, żeby im teraz głowę jakimiś prawami człowieka, demokracją i wolnością słowa zawracać.
No to niech się nasz prezes banku centralnego uczy i wszystkim ogłosi, że on krytyce żadnej nie podlega. Ekonomia to przecież nauka, a on ma kwalifikacje formalnie wyższe niż 90 proc. jego przeciwników. Skoro coś powiedział, jako profesor i piastun organu państwowego, to tak jest, i basta! Choćbyśmy i wszyscy w biedzie żyli, a przed naszymi własnymi oczami jawiły się ceny rodem z Weimaru.
Kolejna sprawa to tematy zastępcze. Jeśli bowiem rzeczywistość posypie się w zakresie tych dwóch pierwszych grup, a więc tematów ważnych – już mniejsza czy tych cenzurowanych, czy nie – to wtedy uruchamiany jest temat taki, jak na przykład aborcja albo Eurowizja. Tak się jakoś złożyło, że gdy akurat prezydent Biden boryka się z szalejącą inflacją, brakami w dostawach (w tym podobno mleka w proszku dla małych dzieci), to wycieka jakiś projekt decyzji Sądu Najwyższego w sprawie usuwania ciąży. I cały kraj tym żyje, nikogo nie obchodzi drożyzna ani pustki na półkach. Ważne, że jak pójdę na imprezę i wrócę z niej brzemienny, to będę mógł się problemu pozbyć. A co! To mężczyźni nie mogą być w ciąży?!
Uczciwie jednak na sprawę patrząc, przyznajmy, że w Polsce jest oczywiście znacznie bardziej wesoło. Okazuje się bowiem, że jeden z konserwatywnych think tanków będzie teraz organizował inspekcje i sprawdzał, czy Ukrainki na pewno planują usunięcie ciąży dlatego, że zostały zgwałcone przez jakichś zwyrodnialców w mundurach. W ten sposób godna właściwie uwagi idea, jaką jest chęć poważnej dyskusji o medycznej ingerencji w początek i koniec ludzkiego życia, została sprowadzona do absurdu i uganiania się za ofiarami gwałtów wojennych oraz ich wtórnej wiktymizacji. Najwyraźniej nasi konserwatywni think tankerzy zbyt poważnie potraktowali słowa weselnej piosenki: „Ona temu winna!”. Ptaszki ćwierkają zresztą, że trochę mniej poważnie traktują już słowa przysięgi małżeńskiej, więc może zaczęliby jedną z heraklejskich prac od siebie.
Następnie jest oczywiście problem Eurowizji. To, że cyklicznie ten festiwal kiczu staje się istotnym tematem debat publicznych, jest samo w sobie dość żenujące. Gdy natomiast dzieje się to w obliczu przygasającej pandemii, gorejącej wojny i rozpadającej się gospodarki światowej, to słów brakuje, aby wyrazić zażenowanie społecznym postrzeganiem priorytetów. W każdym razie podobno część polskiej opinii publicznej jest zła na ukraińskie jury, że nie przyznało naszemu artyście żadnych punktów. Kwestię musiał nawet skomentować ambasador Ukrainy, jak donosi prasa, wyrażając zresztą dezaprobatę wobec poczynań tego gremium.
Ciekawy jestem, czy z jednej strony kogoś, komu zabili mamę w Buczy, a z drugiej strony tego, kto ledwo wiąże koniec z końcem i musi teraz płacić w Polsce nawet dwa razy więcej za energię, paliwo czy obsługę kredytu, to w ogóle obchodzi. Jeżeli rzeczywiście ludzie mają tylko pewien zasób energii do spożytkowania w ciągu dnia, to spróbujmy – proszę – przekalibrować trochę nasze priorytety w dyskusjach politycznych. Wyjdzie nam to tylko na dobre.
Michał Góra