Dla przykładu – czy politycy przekonujący, że w imię walki z praniem brudnych pieniędzy trzeba drastycznie ograniczyć możliwość posługiwania się gotówką, zdają sobie sprawę, że oznaczałoby to radykalne zwiększenie kontroli państwa nad obywatelami.
Co dzieje się w cudzej głowie – tego oczywiście wiedzieć nie będziemy, chyba że uda nam się czasem dotrzeć do jakichś prywatnych rozmów, tak jak słynny dialog, w którym były premier Mateusz Morawiecki mówił o pracy za miskę ryżu, przekonany, że mówi do politycznych kumpli i nikt niepowołany tego nigdy nie usłyszy. Natomiast moja publicystyczna intuicja oraz doświadczenie rozmów z politykami, ekspertami, komentatorami każą mi uznać, że w większości przypadków rozumienie skutków, można rzec, metapolitycznych pozostaje poza intelektualnym zasięgiem osób propagujących dane rozwiązanie. Większość z nich, słysząc o rezultatach wykraczających poza te najbardziej bezpośrednie i zwykle oficjalnie przypisywane danemu rozwiązaniu, uważa, że to jakieś dziwaczne wymysły albo – ulubione określenie – „teorie spiskowe”. Cóż, ograniczeń umysłowych nie da się przeskoczyć.
Jest oczywiście grupa osób wystarczająco mocnych intelektualnie, żeby rozumieć, jakie dane działanie wywrze skutki uboczne – często tak naprawdę będące skutkami głównymi i absolutnie zamierzonymi, tyle że ukrywanymi zarówno przed opinią publiczną, jak i przed bezpośrednimi wykonawcami planu. Wracając do przykładu z ograniczeniami dotyczącymi gotówki: nie mam najmniejszych wątpliwości, że niewielka część zwolenników takich rozwiązań wśród decydentów widzi sprawę walki z praniem brudnych pieniędzy jedynie jako dogodny pretekst, podczas gdy główną motywacją jest właśnie poddanie obywateli większej kontroli. Tak aby w przypadku jakichś problemów czy niepokojów można było łatwo odciąć ich od ich pieniędzy. Nie jest to przecież jakaś fantastyka ani dystopia rodem z genialnych powieści Janusza A. Zajdla, ani tym bardziej „teoria spiskowa”. To się już wydarzyło ledwie kilka lat temu w Kanadzie podczas antycovidowego protestu przewoźników. Wystarczy zatem odpowiedni poziom ucyfrowienia waluty oraz stosowne ustawodawstwo, które również może posługiwać się pretekstem „walki z praniem brudnych pieniędzy”. A że potem użyje się go w innym celu – cóż, bywa.
Słuchając wywodu pani minister Agnieszki Dziemianowicz-Bąk w Radiu Zet, dotyczącego „babciowego”, zadawałem sobie opisane wyżej pytanie: czy pani minister rozumie, jakie skutki miałoby rozwiązanie, o którym mówi? A mówiła, że aby uzyskać wsparcie państwa na opiekę nad dzieckiem („babciowe”), trzeba będzie „zawrzeć jakiegoś rodzaju umowę z babcią, ciocią, wujkiem, dziadkiem, by zgłosić, kto konkretnie opiekuje się dzieckiem. […] To nie jest tylko kwestia układu, tylko też informacja dla nas, czy dziecko jest powierzone bezpiecznej osobie, chodzi o rejestr takich osób, np., żeby taka osoba nie była w rejestrze pedofilów. Musimy dmuchać na zimne i być niezwykle ostrożnymi”.
To, co pani minister powiedziała, jest w gruncie rzeczy absolutnie horrendalne, ale zostało powiedziane tak bardzo mimochodem i tak normalnym tonem, że można mieć wątpliwości, czy szefowa resortu pracy rozumie, co właściwie wygaduje. Proszę sobie to uświadomić: prosząc naszą własną mamę czy tatę o opiekę nad naszym dzieckiem, a chcąc uzyskać rządową pomoc, będziemy musieli z najbliższym krewnym zawrzeć „umowę”.
Niniejszym zawieram umowę z moją matką, panią Wiesławą Hildegardą Bumbińską, legitymującą się dowodem osobistym o numerze …,na opiekę nad moim dzieckiem Stanisławem Bumbińskim, urodzonym 1.03.2022, zamieszkałym w Bąkolewie przy ul. Dziemianowskiej 34, w zakresie 10 godzin tygodniowo.
„Mamusiu, podpisz tutaj, ale może na wszelki wypadek chodźmy z tym jeszcze do notariusza”. Wyobrażają sobie to państwo?
Co więcej, w ten układ z najbliższą nam osobą wkroczy dodatkowo państwo, sprawdzając, czy taki ktoś nie figuruje na przykład w rejestrze pedofilów.
Wiem oczywiście świetnie, że za moment przybiegną fajnopolacy, pytając: „Ale w czym właściwie problem?”. Odpowiadam: we wszystkim. Rządząca lewica proponuje nam mianowicie, żeby tam, gdzie relacje między ludźmi układają się od wieków – ba, właściwie od zarania ludzkości – w sposób naturalny i gdzie państwo nigdy nie musiało wkraczać (poza systemami totalitarnymi czy skrajnie lewicowymi – te uwielbiają takie interwencje), teraz wdarły się absurdalne formalności i państwowa kontrola. Dodatkowo państwo sygnalizuje swoją skrajną nieufność wobec obywateli, skoro stwierdza, że będzie musiało weryfikować, czy na pewno powierzamy nasze dzieci osobie godnej zaufania – choćby był to ktoś z naszym własnych rodziców.
Ten pomysł jest w gruncie rzeczy kwintesencją lewicowego myślenia o rodzinie, obywatelu i państwie. Rodzina jest instytucją z zasady niegodną zaufania, wręcz siedliskiem patologii – nie bez powodu w rozmowie pada akurat przykład pedofilii. Obywatel musi być sprawdzany i kontrolowany. Nic nie może się odbywać w ramach normalnego międzyludzkiego kontaktu. Wszystko musi być skrajnie sformalizowane, tak żeby mógł to prześwietlić urzędnik.
Przecież dokładnie to samo lewica proponuje w kwestii zmiany definicji gwałtu, która doprowadziłaby do tego, że w zasadzie każde męsko-damskie zbliżenie należałoby poprzedzić spisaniem stosownego oświadczenia, podpisanego przez obie strony. Inaczej mężczyzna mógłby się obawiać, że zostanie oskarżony o gwałt i nie będzie w stanie się przed tym oskarżeniem obronić. Projekt stawia bowiem na głowie podstawowe założenia procedury karnej, faktycznie obciążając oskarżonego koniecznością przedstawienia dowodów swojej niewinności.
Wracam zatem do pytania: czy pani minister i jej współpracownicy rozumieją, że proponując takie rozwiązanie, uderzają w najważniejsze mechanizmy, regulujące funkcjonowanie społeczeństwa na podstawowym poziomie? To oczywiście spekulacja publicystyczna, ale powiedziałbym, że jednocześnie tak i nie.
Nie – w tym sensie, że szefowa resortu pracy nie rozumie sytuacji dokładnie ani tym bardziej nie potrafi pojąć długoterminowych skutków narzucania takich rozwiązań. Nie rozpisała sobie w punktach tego, jak uderzyć w rodzinę.
Tak – w tym sensie, że mieści się to wszystko w lewicowym DNA, którego pani Dziemianowicz-Bąk jest niechybnie przedstawicielką. Mówimy więc o niejako intuicyjnym pojmowaniu tych kwestii.
Tak czy owak, trzeba tłumaczyć, jakie będą rezultaty wciskania się państwa w sprawy, do których nigdy nie powinno się ono wtrącać. Nie trzeba też chyba pisać, że nie wolno się na to w żadnym wypadku godzić.
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie