W moim poprzednim felietonie pisałem o problemie stosowania metody naukowej w połączeniu z przymusem państwowym w celu regulowania różnych spornych kwestii społecznych. Chodziło po prostu o to, że polityki proponowane przez instytucje powołujące się na wiedzę ekspercką nie mogą w demokracji liberalnej (w dobrym znaczeniu tego słowa) stanowić prawd objawionych, niepodlegających jakiekolwiek krytyce zewnętrznej i być tym samym po prostu ogłaszane do powszechnego stosowania. Żadna propozycja nie powinna mieć takiego charakteru w ustroju demokratycznym, nawet jeśliby ją przekazał na kamiennych tablicach sam Bóg Wszechmogący.
Długo nie trzeba było czekać, aby zobaczyć, że ten scjentystyczno-technokratyczno-progresywistyczny model uprawiania polityki w istocie prowadzi do absurdów. Dla prawników jest jasne, że „najwyższe prawo jest najwyższą niesprawiedliwością”. Chodzi o to, że regulowanie wszelkich możliwych do pomyślenia zachowań człowieka ścisłymi, administracyjnymi albo penalnymi przepisami, prowadzi do krzywdy i nieelastyczności systemu prawnego. Dlatego prawo zawiera liczne wentyle bezpieczeństwa, na przykład w postaci zasad słuszności, zakazu nadużycia prawa podmiotowego albo klauzuli znikomej szkodliwości czynu zabronionego. Jeśliby bowiem takie pozbawione skrupułów, pozytywistyczne przepisy podszyć jeszcze pozytywistyczno-naukową nomenklaturą, a więc politykami uprawianymi w oparciu o „zobiektywizowane” i statystycznie „uśrednione” modele, to właściwie mamy do czynienia z państwem dobrotliwie autorytarnym.
Na konkretny przykład natknąłem się, gdy przeglądałem profil portalu „Medycyna Praktyczna dla pacjentów”. Pozwolę sobie skorzystać z prawa cytatu i przytoczyć fragment artykułu „Niewyspany jak pijany. 5 godzin to minimum”. Autorzy tego newsa wskazują, że „Jazda po mniej niż pięciu godzinach snu jest tak samo niebezpieczna jak jazda pod wpływem alkoholu – wykazali australijscy naukowcy (…) W związku z wynikami analizy pojawia się postulat penalizacji wsiadania za kierownicę w stanie zmęczenia. Problem polega jednak na tym, że jego poziom nie jest łatwo mierzalny, a badania na razie nie da się przeprowadzić poza laboratorium”.
Innymi słowy, największym problemem okazało się to, że wyników jednego badania (o którym nie wiadomo w ogóle, czy podjęto próbę replikacji albo jakiegoś potwierdzenia lub koroboracji) nie da się szybko przekuć na przepisy karne. Ogółu populacji niestety (jeszcze) nie można zmusić do raportowania online godzin, o których kładą się spać, albo zaaranżować nocnych kontroli ze strony drogówki i sanepidu, jakie miałyby sprawdzać, czy aby na pewno obywatel słodko śpi. Względnie nie ma takiego urządzenia, które pozwoli policjantowi zeskanować siatkówkę oka i na miejscu ocenić, czy kierowca jest mocno zmęczony. Gdyby tylko było to możliwe, na pewno zaraz by je zastosowano. Na nic zdałyby się tłumaczenia, że obywatel cierpi na bezsenność i za bardzo nie wie, kiedy twardo śpi, a kiedy tylko majaczy, utknąwszy pomiędzy snem a jawą. Znając polskie prokuratury i sądy, więzienia pełne byłyby niewyspanych kierowców. Może w gwarze więziennej otrzymaliby jakiś specyficzny pseudonim, na przykład „śpioszki”?
Nic dziwnego, że komuś przyszło do głowy, aby w ogóle pomyśleć o penalizacji tego typu zachowań. W trakcie epidemii przecież wiele państw korzystało z podobnych rozwiązań jak aplikacje do nadzoru epidemiologicznego, aplikacje śledzące, kamery termowizyjne, paszporty szczepień albo masowe testowanie na obecność choroby. Krytykowanie ich zastosowania z etycznego albo praktycznego punktu widzenia było uznawane za objaw szaleństwa, względnie politycznej herezji. Jeśli ktoś mówił o zastosowaniu metod woluntarystycznych, śmiano się z niego, jakby oczywistością było to, że najdrobniejsze zachowanie człowieka musi podlegać kontroli i obmiarowi.
Tymczasem taki świat, w którym wszystko jest pomierzone i w konsekwencji zakazane (albo nakazane, gdy chodzi o rzekomo zbawienne dla dobra wspólnego zachowania) w istocie jest rzeczywistością groteskową. Nie chodzi więc o to, aby odrzucić wyniki badań naukowych ani rozsądne prawodawstwo, oparte na minimum – a nie maksimum – moralności. Chodzi o to, żeby to wszystko później skonfrontować ze zdrowym rozsądkiem.
Niektórzy twierdzą, że zdrowy rozsądek to zabobon, który prowadzi nawet do wiary w płaską Ziemię. Nie chodzi tu jednak o zaaplikowanie zdrowego rozsądku do samego poznania naukowego. Chodzi o jego zastosowanie już do wyników ustaleń mniej lub bardziej opartych na dowodach, a więc szerszą, filozoficzną ocenę sposobu uprawiania polityki. Ostatnio coraz częściej postulaty zmian w prawie przypominają bowiem autorytaryzm podszyty tylko dowodami naukowymi i skoncentrowany na kolektywie oraz efektywności, a nie na jednostce i sprawiedliwości. I to wszystko w systemach, które rzekomo bronią demokracji liberalnej. Co w tym wszystkim jednak jest z demokracji, a co z liberalizmu? Obawiam się, że coraz mniej tak z jednego, jak i z drugiego.
Michał Góra
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie