Ale to jeszcze nic w porównaniu z obsadzeniem ponad tysiąca stanowisk wójtów, kilkuset stanowisk burmistrzów i ponad 100 stanowisk prezydentów miast. O ile radni będą tylko radzić, o tyle wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast będą decydowali o obsadzeniu rozmaitych posad związanych teoretycznie z zarządzaniem sektorem publicznym. Bo trzeba odpowiedzieć na proste pytanie, które – jak to proste pytania – przyczyniają się do wyjaśniania istotnych problemów.
A proste pytanie brzmi: co to jest władza publiczna? Czy są to właściciele państwa, województwa, powiatu, czy gminy, czy też nie są żadnymi właścicielami, tylko osobami wynajętymi przez obywateli do zarządzania sektorem publicznym?
Jeśli byliby właścicielami, to – zgodnie z zasadami prawa rzymskiego – przysługiwałaby im nad podległymi obszarami plena in re potestas, czyli pełne władztwo nad rzeczami. Czy jednak tylko nad rzeczami, a nad obywatelami już nie? Przy takim podejściu obywatele stanowiliby też rodzaj rzeczy, podobnie jak niewolnicy w starożytnym Rzymie. Ich sytuacja prawna i – co za tym idzie – również faktyczna podlegała ewolucji na przestrzeni dziejów; od pełnej podległości, obejmującej również życie, do coraz większej autonomii, dzięki której taki jeden z drugim niewolnik mógł zarządzać całkiem sporym majątkiem swojego właściciela, co wymagał podejmowania odpowiednich rozwiązań prawnych. Jeśli jednak władza publiczna nie jest właścicielem ani państwa, ani województwa, ani powiatu, ani gminy, a tylko grupą ludzi wynajętych przez obywateli do zarządzania sektorem publicznym, to taka sytuacja ma swoje konsekwencje. Po pierwsze – sektor publiczny powinien być możliwie jak najmniejszy, bo jeśli on się rozrasta, to rozrasta się kosztem sektora prywatnego, czyli tego, który pozostaje w gestii obywateli. Po drugie – władza publiczna powinna mieć tylko tyle uprawnień, ile jest niezbędnie konieczne dla zarządzania tym sektorem – i ani jednego więcej.
Warto w tym miejscu przypomnieć, jak w Polsce doszło do odtworzenia samorządu gminnego. Za pierwszej komuny samorządów terytorialnych nie było, tylko „rady narodowe”, które „wykonywały uprawnienia płynące z własności państwowej”. Taką właśnie formułę wykoncypowali ówcześni mełamedowie, którym powierzano zbudowanie teoretycznych fundamentów ustroju. Zatem kiedy już zapadła decyzja, że w ramach transformacji ustrojowej trzeba będzie reaktywować samorząd terytorialny na poziomie gmin wiejskich i miejskich, to Sejm w 1990 r. wydał ustawę o „komunalizacji” części własności państwowej, czyli ustawę o uwłaszczeniu gmin. W ten oto sposób dla potrzeb gmin wydzielony został sektor publiczny, by wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast mieli czym zarządzać. Jak zauważyli wymowni Francuzi, l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia, toteż „włodarze” gminni bardzo sobie w zarządzaniu sektorem publicznym upodobali. Przypominam sobie dysputę z włodarzami jednego ze sporych miast na północy Polski, których próbowaliśmy przekonać, by nie powiększali sektora publicznego. W zasadzie zgodzili się z naszą argumentacją, ale podnieśli argument nie do odparcia: a czym byśmy wtedy zarządzali? Otóż to; przyzwyczajenie staje się drugą naturą.
Na domiar złego w latach 1993–1997 sprawował rząd koalicji SLD-PSL, który był – całkiem zresztą słusznie – oskarżany o „zawłaszczenie państwa”. Konkretnie chodziło o to, że rząd ten nie tylko obsadził wszystkie istniejące synekury, ale w dodatku obwarował je takimi gwarancjami prawnymi, ze nawet zmiana rządu nie mogła tu niczego zmienić. Zatem kiedy w roku 1997 władzę objęła koalicja AW„S”-UW, okazało się, że nie ma gdzie ulokować zaplecza politycznego koalicyjnych partii. To była przyczyna podjęcia czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka. Deklarowanym celem tych reform było oczywiście przychylenie nam nieba, ale celem rzeczywistym było stworzenie nowych synekur dla wyposzczonego zaplecza politycznego koalicyjnych partii – oczywiście z takimi samymi gwarancjami prawnymi, jakie za swoich czasów stworzył dla „swoich” rząd SLD-PSL . Jedną z tych wiekopomnych reform była reforma samorządowa, w ramach której do szczebla gminnego dodano dwa dodatkowe szczeble: powiatowy i wojewódzki. Geneza tej reformy potwierdza podejrzenia, że została ona przeprowadzona ze względów socjalnych, ale konieczne stało się znalezienie jakichś kompetencji dla tych nowych szczebli, żeby wszystko wyglądało w miarę prawidłowo. I tak też się stało.
W dodatku tak się składa, że jeśli już jakiś obywatel zostanie wójtem, burmistrzem, czy prezydentem miasta, albo starostą powiatowym, albo marszałkiem wojewódzkiego sejmiku, to chce coś zrobić. Gdyby bowiem nic nie zrobił, to zasłużyłby sobie na opinię złego wójta – i tak dalej – a w rezultacie następnego razu nie zostałby wybrany. Toteż każdy stara się „coś” zrobić, żeby podczas kampanii wyborczej móc się tym pochwalić. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie skutek w postaci postępującego z kadencji na kadencję zadłużenia samorządów terytorialnych. Pozornie wydaje się to bezpieczne, bo jeśli nawet gmina jest zadłużona, to nie przekłada się to na sytuację jej mieszkańców. Aż tu nagle doszło do bankructwa gminy Rewal na Pomorzu Zachodnim, a bank wierzycielski, któremu zależało na choćby częściowym odzyskaniu pieniędzy, porozdzielał dług pomiędzy właścicieli nieruchomości w Rewalu. Nie jest to co prawda zgodne z prawem, ale jest to rodzaj felix culpa, czyli szczęśliwej winy – bo dzięki temu obywatele zaczęli rozumieć, że nie jest bezpiecznie, że dług gminy, czy miasta może przełożyć się na ich sytuację osobistą – bo jeśli banksterzy nacisną na Sejm, to podejmie on uchwałę, która nada tej szybkiej ścieżce pozory legalności.
W tej sytuacji przydaliby się wójtowie, burmistrzowie czy prezydenci miast, którzy podjęliby desperacką próbę oddłużenia samorządów. Desperacką – bo nawet gdyby im się to udało, to konkurenci oskarżyliby ich, że nic nie zrobili, to znaczy – nie zbudowali nawet kładki przez Wisłę – toteż wydaje mi się, że próżno marzyć o tem, by poza desperatami ktokolwiek by się zdecydował na uczynienie z oddłużenia sztandarowego punktu swego programu.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie