W dziwny i niezrozumiały dla siebie sposób uwielbiam bezosobowe, średniej klasy hotele. Są zawsze takie same. Ich korytarze, sale, menu w restauracjach, zachowanie obsługi. Te same dźwięki wind, zupełnie, jak gdyby nie były ich setki tysięcy na świecie, ale była tylko jedna winda i jeden ogromny hotel, jak z paradoksu Hilberta. Takie same kroki po dywanie którego grubość jest rynkowym optimum pomiędzy granicą deprywacji snu współnocujących, a pierwszym z nich, który o czwartej rano spieszy się na lotnisko. Takie same wózki z pościelą na korytarzu i stłumione odgłosy odkurzaczy. Pewnie do siebie bardzo podobnych. Hotel średniej klasy to totalna standaryzacja.
I jeśli ktoś ceni sobie różnorodność, a libertarianin ceni ją jak najbardziej, to zamiłowanie do generyczności jest niezrozumiałe. Mimo to łapię się na tej niegroźnej fascynacji za każdym razem, kiedy nocuję w takim miejscu. Co istotne, nie mam takich odczuć wtedy, kiedy śpię w hotelu dwie klasy ponad przeciętność albo jakże nierównym miejscu sygnowanym szyldem Airbnb – takie punkty na mapie są już różnorodniejsze, ale dwie, trzy żarzące się gwiazdki przeciętnostanu są jak hamburgery zawsze z tych samych restauracji, ta sama kawa, takie same banany i inne wystandaryzowane produkty i usługi. Są znajome i sprawdzone, tu nie będzie niespodzianki. Jeśli jesteś człowiekiem o wzroście oscylującym wokół przeciętnego, wyśpisz się dobrze w hotelowym łóżku. Nie musisz mieć zbyt wielu oczekiwań, wystarczy ich tyle, aby zmieściły się w walizce na kółkach, którą zaparkujesz w środku sześcianu z bardzo grubymi zasłonami.
Czy taka maszyna do mieszkania w weekend w obcym mieście, maszyna do przeprowadzania dwudniowych szkoleń, maszyna do robienia konferencji, to bardziej zaleta, czy wada globalnego kapitalizmu? Czy powinniśmy być bezkrytyczni wobec generycznych miejsc dlatego, że na krótką chwilę (dla kogo to zresztą zaleta?) wyrywają nas z naszej różnorodnej codzienności i przenoszą w czas i przestrzeń, które są jakby poza czasem?
Wprost przeciwnie. Globalizacja ma swoją ciemną stronę i jest nią tworzenie świata, który jest zawsze taki sam, złożony z tych samych klocków, podobny do smutnego przeciętnego amerykańskiego miasta, które wygląda jak skład prefabrykatów i nazbyt uproszczony rysunek. Chcąc czerpać z niej oczywiste korzyści, nie można zapomnieć o ryzykach. Globalizacja powinna mieć swoich krytyków w swoich obrońcach, to powinni być ci sami ludzie. Ludzie, którzy rozumieją, że wizyta w restauracji takiej samej jak wszystkie inne jest dobra raz na jakiś czas – bo taka restauracja to przydatna nam heurystyka, sposób na to, aby nie musieć stawać przed tyranią nadmiernego wyboru. Kiedy nie znam lokalnych specjałów, mam dwa wyjścia. Zaryzykować – bardzo często zdecydowanie warto to zrobić. Albo zdać się na coś, co już kiedyś jadłem. W miejscu oddalonym o tysiące kilometrów. W przypadku ograniczonego czasu to drugie rozwiązanie wcale nie brzmi tak źle. Ostatecznie możemy się zżymać na standardy, ale one potrafią nam całkiem nieźle służyć.
Jak wyciągać z tego korzyści? Skoro już możemy eksponować się na różnorodność – róbmy to. W przypadku tu omawianym, hoteli wystandaryzowanych i zupełnie innych, różnych miejsc, o różnej klasie, warto korzystać z tych drugich, kiedy to możliwe, a z tych pierwszych, kiedy to opłacalne. Organizacja szkolenia w miejscu niesprawdzonym to ryzyko, którego nie warto ponosić. Tak samo jak szukanie noclegu na biznesowy wyjazd i dążenie do kosztów, które można ponieść, aby zwiększyć rentowność podróży w interesach. Weekend w ciekawym mieście to świetna okazja, aby zobaczyć coś nowego – i spać gdzieś, gdzie się jeszcze nie spało. Inaczej pisząc, tu wracam do początku, bezosobowość może być zaletą. Trzeba jednak uważać i nie dać się jej zdominować. Mieć miejsce, na początku w swojej głowie, na różne inne opcje.
To właśnie kapitalizm daje ten wybór. Możliwość wybrania czegoś nowego i czegoś, co wcale takie nie jest. I co przez swoją jednorodność staje się dziwnie swojskie.
Marcin Chmielowski
*autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości