Sukces życiowy i bycie zamożnym zobowiązuje przede wszystkim do tego, by bezinteresownie pomagać tym, którzy mieli mniej szczęścia od nas – mówi nam Andrzej Bieńczak, przedsiębiorca i filantrop, założyciel Fundacji Pomocy Dzieciom im. Stanisławy Bieńczak.

Andrzej Bieńczak

Pana firma korzeniami sięga lat transformacji. Udało się Panu osiągnąć wymierny sukces, choć zapewne nie było łatwo. Proszę cofnąć się do lat 90. i opowiedzieć, jakie były początki Pana jako przedsiębiorcy?

Wczesne lata 90. to z jednej strony czas wielkich oczekiwań na lepsze jutro, z drugiej czas wielkich możliwości dla ludzi przedsiębiorczych. Jak starsi pamiętają był to także okres wielkiego chaosu, który z trudem staraliśmy się – my, przedsiębiorcy – opanować. Obserwacje zmieniającej się rzeczywistości pokazywały wiele możliwych działań, które prowadzone w sposób uporządkowany, przynosiły wymierne korzyści. Po skończeniu studiów na Politechnice Krakowskiej podjąłem pracę w Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolniczego w Brzozowie, skąd w czasie studiów pobierałem stypendium. W ramach umowy miałem je odpracować. Byłem majstrem na budowie, potem kierownikiem budowy drugiego przedszkola w naszym miasteczku, następnie zaś rozpocząłem montaż sali sportowej przy liceum. Moje służbowe mieszkanie (pokój z kuchnią) było bardzo zawilgocone, a okna wychodziły wprost na dymiące rury spalinowe autobusów skręcających do zajezdni. Dwoje moich dzieci ciągle chorowało. W tym czasie zarabiałem równowartość 17 dolarów na miesiąc, co wystarczało na „dwie flaszki” i parę jeansów! Podejmowałem się różnych prac, aby przeżyć. Lubiłem murować. Kiedy dyrektor przedsiębiorstwa powiedział szczerze, że inżynierów nie potrzebuje (w owym czasie pracowało tam kilku świetnych techników na stanowiskach kierowniczych), podjąłem decyzję o wyjeździe za granicę. Nauczyłem się języka niemieckiego i w 1987 r. z siedmioma kolegami zbrojarzami wyjechałem do Wiednia. Jako robotnik. Wyjazd był z Elektromontażu, państwowej firmy i co zastanawiające – byliśmy tam nielegalnie! Pobyt przeciągnął się do czterech lat.

Nie został Pan za granicą, wrócił do rodziny w Brzozowie…

Wróciłem wczesną wiosną 1990 r. z dużą ilością gotówki. Zdecydowałem, że założę hurtownię materiałów budowlanych, która w krótkim czasie rozrosła się do dziesięciu składów. W tamtym czasie było to logiczne, jednak po kilku latach okazało się karkołomnym przedsięwzięciem, ponieważ brak narzędzi informatycznych, niekompetencje pracowników, a także – czasami – nieuczciwość spowodowały zamknięcie ośmiu z nich. Następne lata to była ciągła nauka na błędach. Między innymi nauczyłem się, jak postępować z nieuczciwymi klientami, którzy na początku wręcz mnie okradali. Mimo problemów coraz lepsze umiejętności pracowników i ich większa odpowiedzialność pozwalały firmie funkcjonować i wspierać wielu ludzi, którzy z powodów obiektywnych nie radzili sobie w życiu.

Mimo początkowych trudności odniósł Pan sukces. Jaka jest recepta?

Wielkie zaangażowanie w dzieło, które tworzymy, uczciwość wobec załogi, przygotowanie merytoryczne do prowadzenia przedsiębiorstwa, talent do zarządzania ludźmi i procesami. No i oczywiście kapitał proporcjonalny do skali zadania. Niby proste, ale bardzo trudne, bo po drodze napotykaliśmy wiele niedogodności, jak te wcześniej wymienione. No i na koniec – nie wymieniłem jeszcze szczęścia, ale to już losowy czynnik, którego na ogół nie bierzemy pod uwagę. Jednak dobrze jest zabezpieczyć się przed nieszczęściem – trzeba o tym pamiętać.

Należy Pan do osób, które nie skupiły się tylko na rozwoju firmy, ale podjął się Pan także wielu prac na rzecz innych. Kiedy narodził się pomysł, by powołać Fundację Pomocy Dzieciom?

Pamiętam, że odkąd wyszliśmy ze strefy ubóstwa, zaczęliśmy pomagać innym. Pomysł zrodził się prawie 30 lat temu, ale dopiero po kilku latach nieformalnej pomocy ubogim – ale też niepełnosprawnym – uczniom zrozumieliśmy, że aby pomagać w dłuższej perspektywie, musi się tym zająć organizacja. Nawet przy rzetelnej pracy wolontariuszy nie da się pomagać w sposób systemowy i zgodny z prawem. Poza tym w organizacji są pracownicy, którzy troszczą się o pozyskiwanie środków i ich prawidłową redystrybucję. W 2012 r. założyliśmy więc Fundację Pomocy Dzieciom im. Stanisławy Bieńczak – mojej drugiej babci (imię pierwszej – Eleonory – nosi moja firma). Od tamtego czasu pomagamy systemowo, a pomoc ta – darmowa dla wszystkich beneficjentów – osiągnęła wielkie rozmiary.

Byłem w Brzozowie i widziałem Wioskę Dziecięcą wybudowaną przez Fundację. Robi imponujące wrażenie. Kiedy pojawił się pomysł, by ją wybudować?

Pojawił się w czasie, gdy do gabinetu mojej żony – pedagoga szkolnego – przychodziła dziewczynka, która potrzebowała więcej uważności niż inne dzieci. Okazało się, że mała Basia nie znała ojca, straciła mamę, potem ukochaną babcię. Została z dziadkiem, który co prawda kochał wnuczkę, ale miał problemy z alkoholem. Basi groził dom dziecka. W tej sytuacji moja żona uzyskała nadzór prawny, aby dziadek mógł utworzyć rodzinę zastępczą. Tak się też stało, jednak dziadek mimo tego nie stronił od alkoholu. Wtedy Basia zamieszkała w naszym domu.
Wówczas zrodziła się myśl o pomaganiu takim dzieciom, a znaliśmy wiele w podobnej sytuacji. Chcieliśmy stworzyć miejsce, w którym dzieci będą mogły mieszkać, dorastać i rozwijać się. Podjąłem więc karkołomną decyzję o budowie. Folder informacyjny w 17 językach wysłany do przywódców najbogatszych państw i 500 najbogatszych ludzi świata przyniósł nam… 200 euro.
W geście rozpaczy kupiłem 13 sztuk Koranu (przetłumaczonego na polski przez sąsiada mojego teścia ze Starej Wsi koło Brzozowa) i wysłałem do przywódców państw arabskich. Ta inicjatywa została dostrzeżona przez Centrum Pomocy Humanitarnej im. Króla Salmana. Specjalny wysłannik z Arabii Saudyjskiej przywiózł nam czek na 100 tys. dolarów, który pokrył połowę kosztów remontu Ośrodka Edukacyjnego przy Fundacji.
Obecnie jest to Nasz Dom. Pełen szczęścia, radości i miłości. Dom, w którym dla dzieci dochodzących i dojeżdżających prowadzimy zajęcia. W ostatnim roku zrealizowaliśmy 16 projektów, m.in. teatralny, archeologiczny, sportowy, ekologiczny, astronomiczny pt. „Z Brzozowa na Marsa” i wiele innych.

Kilka lat temu założyliśmy też Ambasadę Przyjaźni i Pokoju Między Narodami. Ideą jej powstania jest promocja koniecznego pokoju i przyjaźni między narodami. Realizujemy ją przez organizacje projektów międzynarodowych i uczestnictwo w nich młodzieży z Czech, Litwy, Portugalii, Włoch, Ukrainy, Rumunii, Bułgarii, USA, Indii, Hongkongu. W planach jest uczestnictwo młodzieży z Niemiec, Francji, i innych krajów.

Ośrodek Edukacyjno-Warsztatowy Nasz Dom za patrona wybrał św. Jana Bosko. Staramy się jego pracę naśladować i implementować do naszych warunków.

Fundacja nie pozostała też bierna wobec ukraińskich uchodźców – wiem, że w domkach Wioski Dziecięcej schronienie znalazło kilkadziesiąt osób.

Tak się stało, że nasza otwartość na potrzeby dzieci, niezależnie od ich pochodzenia, znalazła odzwierciedlenie w pomocy ukraińskim uchodźcom. Po kilku dniach od rozpoczęcia wojny przybyła do nas grupa 43 dzieci z mamami. Podjęliśmy się wielkiego trudu opieki nad nimi. Zaangażowaliśmy wielu ludzi w Europie, którzy częściowo przyjęli uchodźców. Część z nich po jakimiś czasie wróciła na Ukrainę, jednak spora grupa znalazła swój drugi dom w Polsce. Obecnie w Wiosce mieszka jeszcze pięcioro ukraińskich dzieci. Chodzą do szkoły i uczą się języka polskiego.

Co Pana skłoniło, by tak zaangażować się w pomoc bliźnim?

Wrażliwość moja i mojej żony na krzywdę i cierpienia dzieci i poczucie, że nie żyjemy tylko dla siebie. Poza tym staramy się, choć ułomnie, naśladować Chrystusa. Głównym imperatywem moralnym w naszej Wiosce Dziecięcej jest cytat z Ewangelii wg św. Mateusza: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Rzeczywiście rodziny, z reguły wielodzietne, z chorymi dziećmi – ale też chętna do nauki młodzież, niekoniecznie najzdolniejsza – otrzymywały i otrzymują od nas pomoc.

Jest takie powiedzenie ks. Józefa Marii Bocheńskiego: „wszyscy w swoim życiu spotykamy nauczycieli, ale tylko szczęściarze spotykają mistrzów”, czyli ludzi, którzy nie tylko czegoś nauczą, ale i nakierują na odpowiednie tory. Czy dla podopiecznych jest Pan takim mistrzem?

Jestem dla nich wujkiem, który bardzo pragnie ich szczęścia. Dlatego z załogą Fundacji, wolontariuszami i przyjaciółmi staramy się dawać młodym ludziom miłość, ciepło i wzory wychowawcze. Słowem to, co dajemy swoim dzieciom, aby wyrosły na szczęśliwe, mądre i szlachetne. Aby wyrosły nie tylko na dobrych ludzi, ale także na Polaków kochających swoją Ojczyznę i którzy na zawołanie: Bóg, Honor, Ojczyzna stają na baczność.

Jakie plany ma Fundacja?

Ostatnio największym z projektów jest stworzenie muzeum zabytkowych samochodów. Zaczęło się od Mercedesa 123, tzw. beczki, od starszego pana spod Warszawy. Obiecałem mu, że tego samochodu nigdy nie sprzedam. Potem były następne: mustang, porsche, ferrari i pięćdziesiąt dalszych. Teraz mamy kilkadziesiąt aut udostępnionych Fundacji w celach edukacyjnych i pokazowych. Przybliżając fascynującą historię motoryzacji i jej twórców uczymy, przede wszystkim młodzież, że warto rozwijać swoje talenty (w ogóle – niekoniecznie w tej branży). Uczymy poświęcenia się pracy i nauce – koniecznego, aby osiągnąć w życiu sukces. Pragniemy, by nasi podopieczni zostali szanowanymi i zamożnymi ludźmi, aby w przyszłości mogli pomagać bezinteresownie tym, którzy mieli mniej szczęścia od nich.

 

Rozmawiał Jarosław Mańka

Poprzedni artykułBranża piwna szuka sposobów na odbicie
Następny artykułCios w edukację domową