O dziwo, w centrum Krakowa czasami jeszcze spotykają się ze sobą ludzie, którzy naprawdę mieszkają w tym mieście i nie są turystami. Parę dni temu mogłem usiąść do stołu z kilkoma ciekawymi osobowościami. Tak naprawdę łączą nas dwie rzeczy. Po pierwsze, wszyscy napisaliśmy eseje do książki „Po co nam Polska? i inne pytania”, wydanej przez Fundację im. Zygmunta Starego i zredagowanej przez Krzysztofa Budziakowskiego, który nas zresztą zaprosił na kolację – jedną z cyklu, bo autorów jest zbyt wielu, aby zmieścili się wszyscy na raz. Po drugie, każdy z nas przyznał, że wybór w menu może i jest świetny, ale karta dań partii politycznych już nie bardzo. Śmiało mogliśmy określić się politycznymi sierotami.
To ciekawe, że ludzie o jednak różnych poglądach mimo wszystko zgodzili się co do tego, że akurat w tej, ważnej przecież dla obywateli, kategorii jesteśmy nieobsługiwani. I nie ma to związku z nadmiernym wybrzydzaniem, bo to przecież jasne, że oferta polityczna to marynarki do zdjęcia z wieszaków, a nie marynarki szyte na miarę. Nikt z nas, obecnych na spotkaniu historyków, filozofów, przedsiębiorców, politologów, nie oczekuje cudów, a jedynie tego, żeby oddany głos nie pilił pod pachami aż tak bardzo.
Jestem optymistą, więc zakładam, że ze swojego sieroctwa wyjdę względnie prędko. Mam też świadomość tego, co udało się ustalić w badaniach nad polskim, liberalnym elektoratem i zdaję sobie sprawę, że prędzej czy później powstanie coś na kształt polskiej FDP. Może bez libertariańskiej konsekwencji, której surowość jakże poważam, może z kompromisami w sprawach, jakie są dla mnie ważne, ale mimo wszystko będzie to jakoś działać. Niestety, bardziej ode mnie prawicowi i konserwatywni współbiesiadnicy mogą nie mieć tego szczęścia. Zdaje się, że ich perspektywa polityczna jest mocniej zabetonowana. I wcale mnie to nie cieszy. Polityka, jeśli ją porównać do gry, wymaga partnerów, a ci powinni być na odpowiednim poziomie. Łatwiej będzie budować liberalną alternatywę do rozsądnego konserwatyzmu niż do jego populistycznej wersji. To działa też w drugą stronę.
Liberałowie mają pewną unikalną właściwość, nie są ani prawicą, ani lewicą. To powoduje, że mogą zawierać taktyczne sojusze z jednymi i drugimi, muszą jednak strzec się przed tym, aby nie zostać podporządkowanymi któremuś z tych ogromnych, ideologicznych konglomeratów. Szukajmy jednak jakichś punktów wspólnych. Na pewno własność jest takim punktem, jeśli chodzi o liberałów (libertarian rzecz jasna też) i konserwatystów. Dobrze podsumował to Franklin Delano Roosevelt, liberał tylko w amerykańskim znaczeniu, a więc w tłumaczeniu na polski z grubsza socjaldemokrata (koledzy politolodzy niech wybaczą mi pewne uproszczenie). Powiedział on, że narodu właścicieli domów, ludzi, którzy naprawdę mają udział w posiadaniu swojej ziemi, nie sposób pokonać.
Biorąc poprawkę na przester, który jest ważną składową wypowiedzi każdego polityka, można się z tym zgodzić choćby co do tego, że posiadanie czegoś, jakiejś własności, najlepiej nieruchomości właśnie, zdecydowanie pomaga w zbiorowym opieraniu się przeciwnościom losu. Odbijaniu fal uderzających o burtę wspólnoty. Jest to stwierdzenie ponad ideowe. Na posiadaniu własności przez większość obywateli powinno zależeć prawicy, liberałom, libertarianom, ale też niepodległościowej lewicy.
Dopłaty do kredytów mieszkaniowych to jednak nie jest wzmocnienie przywołanej już burty. To zrobienie w niej dziury. Dlaczego? Bo skutkiem takiej polityki, pozornie tylko pro-własnościowej, będą droższe mieszkania i domy, mniej dostępne nieruchomości, a co za tym idzie: szereg problemów demograficzno-społecznych. Z być może najpoważniejszym z nich na czele, który identyfikuję jako zatarcie się ścieżki awansu społecznego, utrudnioną mobilność i większy trud we wchodzeniu po społecznej drabinie. Problemem jest brak mieszkań i dopłaty do kredytów go nie rozwiązują. Wywołują za to kolejne, bardziej dalekosiężne i mniej policzalne, ale jednak niebezpieczne, zaburzenia.
I tu się pewnie zgadzam z konserwatystami o bardziej rozsądnym kolorycie.
W czym się pewnie zgadzamy dalej, to w tym, że rola własności w społeczeństwie to coś więcej niż tylko obieg tytułów do posiadania tego czy innego dobra. Własność pomaga budować odporne społeczeństwo, takie, jakie może przyjąć pod swoje dachy miliony ukraińskich uchodźców i takie, które wyśmieje zamianę 500+ na 800+. Naród posiadaczy będzie miał inne wymagania wobec rządzących niż naród ludzi wyczekujących zasiłków. Co oczywiste, Polacy są różni, ale chodzi o proporcję. Tych, którzy mają, powinno być więcej od tych, którzy nie mają. I ci ostatni przede wszystkim powinni mieć szansę na dorobienie się, wejście w obręb klasy średniej, niezależność, także od politycznych podszeptów, aby głosować na rozdających. To jest rozwiązanie, ścieżka awansu własną pracą, nie jest zaś nim żaden program pomagania deweloperom (to wprost socjalizm dla bogatych), czy budowy mieszkań przez samorządy, a później ich wynajmowanie. To nie buduje społeczeństwa opartego o własność. Nie buduje więc społeczeństwa odpornego, z silną klasą średnią.
Buduje za to takie społeczeństwo, którego chcą politycy. Osłabione i przekupne.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie