Pseudoekologiczne założenia eurokratów już wywołują zamieszanie w sektorze motoryzacyjnym, który w niedalekiej perspektywie czeka poważniejszy kryzys. Stellantis, zagraniczny właściciel bielskiej fabryki motoryzacyjnej (bo napisać fabryki samochodowej byłoby na wyrost) zapowiedział, że ten rok będzie ostatnim w historii zakładu. Pracę stracą wszyscy, a tylko nieliczni znajdą zatrudnienie w innych filiach koncernu.
W innych częściach świata nie jest lepiej. Taka Forvia – gigant w produkcji aut dostawczych i części samochodowych, posiadający ok. 300 zakładów (z tego dziewięć w Polsce) także ogłosił zwolnienia. 10 tysięcy pracowników (z 75,5 tysięcy ogółem) ma zostać zwolnionych raptem w ciągu pięciu najbliższych lat. Co się dzieje?
Powodem rozwój elektryków
Eksperci tłumaczą zwolnienia „transformacją w sektorze motoryzacyjnym”. Pod ową gładko brzmiącą „transformacją” należy rozumieć nieugiętą realizację przyjętego aksjomatu przekształcenia motoryzacji w elektromotoryzację.
Przy obecnych władzach unijnych zakaz rejestrowania nowych aut spalinowych jest tylko kwestią czasu. A nie jest żadną tajemnicą, że produkcja średniego segmentu elektryków jest o wiele mniej skomplikowana od produkowania aut z silnikami spalinowymi. W uproszczeniu – składa się je z gotowych elementów. Niemal jak klocki lego. Na dodatek gros prac wykonują roboty.
Nie będzie wymiany jeden do jednego
Jaki płynie z tego wniosek? Pracowników w sektorze motoryzacyjnym będzie potrzeba tylko coraz mniej. Pocieszenie serwowane w oficjalnym przekazie zwalnianym pracownikom jest takie, że „wykwalifikowani pracownicy nie powinni mieć problemów ze znalezieniem pracy”. Znajdą podobno robotę przy elektrykach. Ale tu od razu pojawia się zastrzeżenie: nie będzie to wymiana „jeden do jednego, ani w tym samym czasie i nie zawsze w tym samym miejscu”.