To prawda, że Polska w momencie przystąpienia do Unii Europejskiej zobowiązała się do przyjęcia euro. Nikt rozsądny nie twierdzi przecież, że było inaczej. Kiedy jednak ma to zrobić? Traktat akcesyjny nie określa daty granicznej na wypełnienie tego zobowiązania. Prawdą jest również, przez ostatnie dwadzieścia lat spadła liczba europejskich krajów, które euro jeszcze nie mają. Niemniej tak się składa, zapewne nie przypadkiem, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej jakoś się do strefy euro nie palą. To, że euro nie ma jeszcze Bułgaria i Rumunia można tłumaczyć faktem, że oba kraje do Wspólnoty należą od stosunkowo niedawna. Jednak Polska, Czechy i Węgry wstąpiły do niej wcześniej od krajów bałkańskich, a jednak od eurozony stronią.
Bardziej wiarygodni? Wcale nie
Wbrew temu, co lubią opowiadać euroentuzjaści, polityka gospodarcza jakiegoś kraju nie staje się ani na jotę bardziej wiarygodna tylko ze względu na rozliczanie się w tej, a nie w innej walucie. Sięgnijmy do sztandarowego przykładu: czy gospodarka i działania administracji USA są bardziej wiarygodne dlatego, że większość krajów uznaje dolara (przynajmniej wciąż jeszcze uznaje) za godną zaufania walutę rozliczeniową? Przecież nie. Nie to przede wszystkim decyduje o atrakcyjności zakupu amerykańskiego długu publicznego.
Także psu na budę nadaje się – zwłaszcza w świetle kryzysów które następowały począwszy od 2007 r. – argument za przyjęciem euro jako stabilnej waluty. Jest dokładnie odwrotnie: wahania nominalnego kursu walutowego własnej waluty stanowią wypróbowane i doskonałe narzędzie amortyzowania szoków gospodarczych. Zwłaszcza tych, których źródło znajduje się poza domeną gospodarki danego kraju. Wystarczy przypomnieć sobie kryzysy ostatnich kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat. Czy był to kryzys związany z pęknięciem „bańki” teleinformatycznej, czy bankowy subprime z lat 2007-2008, czy wreszcie ostatni wywołany pandemią COVID-19, zawsze było tak samo – kapitał spekulacyjny brał nogi za pas i uciekał z krajów określanych jako „rynki wschodzące”, a więc i z Polski. I co się dalej działo? Nic. W każdym razie nic strasznego. Odpływ kapitału oznaczał uruchomienie niemal automatycznego mechanizmu osłabienia złotego. To zaś działało na korzyść polskich eksporterów, których przychody wtedy oczywiście rosły.
„Płynny” złoty, którego realna siła wynika z fundamentów naszej gospodarki, jest doskonałym jej stabilizatorem, na dodatek takim, na który polski bank centralny ma możliwość oddziaływania przez instrumenty polityki pieniężnej.
Słowackie euro
Prześledźmy za portalem Obserwator Gospodarczy losy gospodarek kilku krajów, w przypadku których wydawało się, że euro im pomogło. Czas słowackiego wejścia do strefy euro to rok 2009. Faktycznie, pierwsze dobre lata po przyjęciu wspólnej waluty mogły wskazywać, że gospodarce słowackiej ta europejska waluta faktycznie pomogła. Dalej było już jednak gorzej.
Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE), od 2020/2021 roku słowackie tempo rozwoju osłabło na tyle, że PKB per capita było wyraźnie niższe niż w Polsce i na Węgrzech (w Polsce wręcz zaczęło rosnąć). Oczywiście narzuca się wytłumaczenie tego pandemicznym kryzysem, ale wszak takiego kryzysu z „dobrodziejstwami” lockdownów doświadczyły nie tylko kraje naszego regionu. Po obwieszczeniu końca pandemii wraz z dniem ataku Rosji na Ukrainę baza do odbicia się gospodarek większości krajów europejskich była niska, ale to właśnie Słowacja ugrzęzła w gospodarczym marazmie. I wszystko wskazuje obecnie na to, że w takowym pozostanie na dłużej.
Włochy w pułapce płac
Teraz słów kilka o gospodarce włoskiej, gdzie wytworzyła się w ostatnich latach patowa sytuacja – w efekcie chaotycznych działań rządu usiłującego wesprzeć gwarancje dla całych rzesz pracowników na umowach cywilnoprawnych, doszło do tego, że płace ustabilizowały się na zbyt niskim poziomie, by wspierać popyt wewnętrzny i inwestycje krajowe, a zarazem za wysokim, by promowały rozwój firm, zwłaszcza eksportowych. Ponieważ Włochy od dawna nie mają własnej waluty (tylko euro), nie mogą oddziaływać na jej osłabienie, co zazwyczaj poprawia konkurencyjność gospodarki. Mogą tylko „manewrować” podatkami podwyższając je, co z kolei owocuje spadkiem realnych dochodów ludności oraz stopy oszczędności.
Jedyną zaletą takiej polityki jest chyba tylko jej antyinflacyjne oddziaływanie. Co nie zmienia faktu, że włoska gospodarka w ostatnich kilkunastu latach permanentnie jest słaba, a euro jej w niczym nie pomaga. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego Włochy były jednym z krajów, które najmniej rozwinęły się w latach 1990-2020.
Euro w Hiszpanii
A jak na przyjęcie euro zareagowała Hiszpania? Po dołączeniu w 1999 r. do strefy wspólnej waluty nastąpiło oczywiste, większe niż wcześniej, otwarcie hiszpańskiego rynku dla kapitałów z krajów eurozony. Napływ kapitału, jaki po tym nastąpił, nie był chyba jednak tym, o który Hiszpanom chodziło, bo po tańsze zagraniczne finansowanie w postaci kredytów hipotecznych sięgnęły przede wszystkim firmy prywatne. W ten oto sposób już w 2007 r. zadłużenie hiszpańskiego sektora prywatnego wzrosło do ponad 100 proc. PKB, a na rynku nieruchomości powstała bańka (wzrost cen mieszkań w latach 2000-2007 wniósł nominalnie 150 proc.).
Hiszpański rząd usiłował przeciwdziałać bańce zwiększając podaż mieszkań, co jednak nie powstrzymało dalszego wzrostu cen. Windowaniu płac nominalnych, a więc i kosztów pracy ponoszonych przez przedsiębiorców, nie towarzyszył adekwatny wzrost wydajności pracy. To z kolei negatywnie przełożyło się na wyniki przedsiębiorstw, zwłaszcza eksportowych. Podczas i po kryzysie covidowym z konieczności doszło do gwałtownego przykręcenia kurka z kredytami, co z kolei spowodowało pęknięcie bańki na rynku nieruchomości, znaczące straty deweloperów oraz spadek dochodów państwa z podatków.
Jak zauważa Obserwator Gospodarczy płynność w hiszpańskim sektorze bankowym została przywrócona przez Europejski System Banków Centralnych z opóźnieniem, a „kolejne lata przyniosły kryzys zadłużeniowy w krajach Europy Południowej, w wyniku czego dostęp banków w Hiszpanii do źródeł finansowania dosłownie wysechł”.
Inwestycje hulają
Nie mamy euro, a bezpośrednie inwestycje zagraniczne do Polski – jeśli wierzyć danym PIE – są bardzo wysokie, także w porównaniu z innymi krajami naszego regionu. W latach 2020-2022 średnioroczny napływ BIZ (bezpośrednich inwestycji zagranicznych) do Polski wyniósł 14,3 mld dolarów, do Rumunii – 7,8 mld dolarów, na Słowację – 5,3 mld dolarów, na Węgry – 1,5 mld dolarów, a do Czech – 0,4 mld dolarów. W ujęciu relacji tych wartości do PKB lepsze od Polski były tylko Węgry, których BIZ stanowiły 5,1 proc. PKB.
Polska może konkurować o inwestycje nie tylko dobrze wykształconą i wydajną siłą roboczą, coraz lepiej rozwiniętą infrastrukturą oraz dobrym położeniem geograficznym, ale także elastycznością kursu walutowego rodzimej waluty.
Czy euro przynosi wzrosty?
Posiadanie euro przez dany kraj nie tylko nie zwiększa jego konkurencyjności, ale może wręcz działać hamująco na dynamikę wzrostu PKB. Przykładem są Francja i Włochy, gdzie wzrost PKB per capita tych krajów nie nadąża za trendem wzrostu Produktu Krajowego Brutto w krajach posiadających własną walutę. Z kolei tempo rozwoju gospodarczego Austrii i Belgii jest zbliżone do średniego tempa wzrostu PKB w strefie euro, a przyjęcie przez te kraje euro pozostawało bez wpływu na wzrost PKB.
Nie tylko wspomniana Hiszpania, ale i Grecja po przyjęciu euro zanotowały wyraźny wzrost PKB per capita. Efekt ten jednak szybko zniknął po pęknięciu baniek na rynku nieruchomości.
Z kolei Holandia do 2009 r. nie odbiegała, jeśli chodzi o tempo wzrostu gospodarczego od średniej unijnej, ale gospodarka holenderska zaczęła tracić na dynamice już po 2010 r.
Bez wpływu na inflację
Obiegowa opinia głosi, że po przyjęciu euro w kraju następuje automatyczny wzrost inflacji. Za przykład takiej reakcji gospodarki chętnie przywoływana jest Słowacja, gdzie faktycznie zdarzało się, że przedsiębiorstwa zaokrąglały ceny w górę, by – korzystając na zamieszaniu wynikłym ze zmiany – więcej zarobić. Nie miało to jednak decydującego znaczenia.
Według danych Eurostatu opublikowanych półtora roku po przyjęciu euro przez Słowację, wpływ tej waluty na inflację w pierwszej połowie roku mieścił się w przedziale od 0,0 do 0,2 pkt. procentowego. Presja na inflację miała krótkotrwały charakter i w średnim terminie zanikła. Wzrost cen można było zaobserwować jedynie w wybranych segmentach sektora usług MŚP: podwyższyły je restauracje, kawiarnie, pralnie chemiczne, fryzjerzy, kosmetyczki itp. Nie zaobserwowano jednak zjawiska odwrotnego: żeby euro przyczyniło się do spadku wzrostu cen – wpływ wspólnej waluty na inflację był po prostu neutralny.
Obserwując słowacką gospodarkę w dłuższym horyzoncie czasowym, można zauważyć inne zjawisko: jeszcze w latach 2004-2009 pensje Słowaków średniorocznie rosły najszybciej spośród krajów Grupy Wyszehradzkiej. Po przyjęciu euro dynamika ich wzrostu spadła o ponad połowę! A zatem tak czy inaczej, spadł dochód rozporządzalny obywateli Słowacji.
Generalnie – jak czytamy w jednej z analiz Obserwatora Gospodarczego – „w krajach strefy euro wpływ przyjęcia wspólnej waluty na ogólny poziom cen w gospodarce był minimalny i w średnim terminie niemal nieodczuwalny przez konsumentów. Spośród krajów CEE (bez Chorwacji) uczestniczących w projekcie Unii Gospodarczej i Walutowej (UGW): Estonia, Litwa, Łotwa, Słowenia, Słowacja, tylko w Słowenii odnotowano znaczny wzrost cen po przyjęciu euro”. Inna sprawa, że część przedsiębiorców, zwłaszcza handlujących z różnymi krajami Unii Europejskiej i tych większych, chwaliła euro, dzięki któremu mogli oni zmniejszyć koszty związane z zabezpieczeniem ryzyka walutowego.
Euro a stopy procentowe
Można spotkać się z opinią, że euro sprzyja prowadzeniu polityki niskich stóp procentowych, co ma być bezdyskusyjnym dobrodziejstwem dla gospodarki. W przypadku Polski taka argumentacja nie sprawdza się z prostego powodu – obniżenie stóp przez bank centralny nie owocuje proporcjonalnie wyższą podażą taniego kredytu dla firm i gospodarki. Lepsze efekty przynosi tu – jak się wydaje – mądrze prowadzona polityka fiskalna. Niskie czy wyższe stopy procentowe bywają tylko jednym z narzędzi polityki gospodarczej i nie powinny być celem samym w sobie. W warunkach nadal wysokiej inflacji (nie tylko w Polsce) nieadekwatne do sytuacji gospodarczej obniżenie stóp nie podtrzymałoby wzrostu gospodarczego, ale zadziałałoby proinflacyjnie. A zatem i w tym przypadku argument o zbawiennym posiadaniu wspólnej waluty europejskiej nie wytrzymuje krytyki.
Temat przyjęcia przez Polskę euro będzie z pewnością jeszcze nieraz powracał, ale sensowniej jest patrzeć na niego jak na projekt polityczny, a nie ekonomiczny.
Pięć argumentów przeciwko wejściu Polski do strefy:
● Przyjęcie euro oznacza konieczność rezygnacji z kontroli nad krajową polityką gospodarczą, co jest rzeczywistością, z którą muszą się mierzyć wszystkie kraje strefy euro, a zwłaszcza młode gospodarki rynkowe, takie jak Polska;
● Kraj, który przyjmie euro, traci w dużym stopniu możliwość skutecznego kształtowania polityki pieniężnej rodzimego banku centralnego;
● Wyższy popyt krajowy w warunkach waluty euro może prowadzić do presji inflacyjnej oraz zwiększenia importu, co z kolei prowadzi do wyższego deficytu na rachunku obrotów bieżących;
● Istnieją oczywiste strukturalne różnice między krajami Europy, więc nawet jeśli Unia Gospodarcza i Walutowa zaczyna być w stanie konwergencji, szoki gospodarcze, takie jak kryzys dostaw produktów podstawowych, prowadzą do nierówności pomiędzy krajami, zaś strefa euro i jej instytucje jak dotąd nie wypracowały mechanizmu przywracania równowagi;
● Sam fakt posiadania wspólnej waluty nie oddziałuje pozytywnie na wzrost PKB.
* w artykule wykorzystano analizy oraz dane publikowane przez Dawida Błaszkiewicza w serwisie obserwatorgospodarczy.pl