Niedawno Sejm uchwalił ustawę budżetową na rok 2023. Debacie nad ustawą budżetową zawsze towarzyszy dreszczyk emocji, bo zgodnie z przepisami konstytucji ustawa ta musi być uchwalona w przewidzianym terminie. W przeciwnym bowiem razie pan prezydent może rozwiązać Sejm i Senat i rozpisać nowe wybory.
Na to właśnie liczyli pomysłodawcy tak zwanego „ciamajdanu” w grudniu 2016 roku. Jak pamiętamy, od początku roku 2016 Komisja Europejska, na czele której stały wtedy dwa niemieckie owczarki: Jan Klaudiusz Juncker i Franciszek Timmermans, prowadziła przeciwko Polsce procedurę „badania stanu demokracji”. W tym celu BND musiała podkręcić tubylcze stare kiejkuty, by zmobilizowały agenturę do ulicznych protestów. Toteż już wkrótce takie protesty zaczęły się przewalać przez polskie miasta, a tymczasową namiastką politycznej reprezentacji tego towarzystwa został Komitet Obrony Demokracji z panem Mateuszem Kijowskim na fasadzie. Kulminacją całej operacji miał być właśnie „ciamajdan”. Polegał on na tym, że gromada posłów z nieprzejednanej opozycji zablokowała salę plenarną Sejmu, by w ten sposób uniemożliwić uchwalenie w przewidzianym terminie ustawy budżetowej. Wprawdzie w grudniu 2016 roku pan prezydent Duda jeszcze chyba nie ośmieliłby się podjąć decyzji o rozwiązaniu Sejmu i rozpisaniu nowych wyborów, ale chyba o to chodziło, bo wtedy opozycja oskarżyłaby go przed Unią Europejską o złamanie konstytucji i w kraju by się zakotłowało – a wtedy zaistniałyby warunki przewidziane przez ustawę nr 1066, przewidującą możliwość udziału formacji zbrojnych obcych państw w tłumieniu rozruchów w III RP.
Jak wielokrotnie zwracałem uwagę, termin grudniowy „ciamajdanu” nie był chyba wybrany przypadkowo, tylko powiązany z sytuacją w USA. W listopadzie 2016 roku odbyły się tam wybory prezydenckie, które wygrał Donald Trump. Zazwyczaj w USA jest tak, że po wyborach, które odbywają się na początku listopada, kandydat przegrany składa gratulacje zwycięzcy, polityczne emocje opadają i okres „bezkrólewia” między początkiem listopada a końcem stycznia, gdy prezydent-elekt obejmuje władzę, nie ma już żadnego dramatycznego charakteru. W roku 2016 tak nie było. Mimo że Donald Trump był już wybrany i żadne uliczne ekscesy nie mogły tego zmienić, w grudniu 2016 roku demonstracje przeciwko Trumpowi przewalały się przez amerykańskie miasta, m.in. przez Nowy Jork – gdzie wpadła mi nawet w ręce ulotka werbująca uczestników tych protestów: 18,5 dolara za godzinę.To musiało zachęcić Berlin do zorganizowania w Warszawie „ciamajdanu” właśnie wtedy w nadziei, że Trump, zajęty opędzaniem się od swoich wrogów, nie będzie miał głowy do zajmowania się jakąś tam Polską. Trzeba tedy stworzyć tu fakty dokonane, a jak w końcówce stycznia obejmie on władzę, to tu będzie już po wszystkim.
Ale Trump, chociaż zaabsorbowany opędzaniem się przed przeciwnikami, jednak Polski całkiem z oczu nie stracił. 15 grudnia, w przedzień „ciamajdanu”, przyleciał do Warszawy Rudolf Giuliani. CIA coś tam przecież musiała wiedzieć, co BND szykuje w Warszawie, toteż Giuliani odbył dwugodzinną rozmowę z Naczelnikiem Państwa, po czym odleciał do Waszyngtonu. Następnego dnia Naczelnik Państwa wyprowadził prorządowych posłów z Sali Plenarnej Sejmu do Sali Kolumnowej i tam uchwalili oni ustawę budżetową, wskutek czego cały berliński scenariusz wziął w łeb. I tylko posłowie blokujący salę nie wiedzieli, że wojna się już skończyła, toteż układali jakieś protest-songi i świąteczne kantyczki, aż wreszcie ktoś się nad nimi zlitował i kazał iść do domu. W rezultacie po gospodarskiej wizycie w Warszawie 7 lutego 2017 roku Nasza Złota Pani obrała kurs na walkę o praworządność w Polsce, który obowiązuje do dnia dzisiejszego.
Dzisiaj mamy oczywiście inne zmartwienia, bo po co urządzać w Warszawie jakieś „ciamajdany”, kiedy niemieckie życzenia może zrealizować pan premier Mateusz Morawiecki, który właśnie ogłosił zwycięski „kompromis” z Unią Europejską, polegający na tym, że Polska, dla miłego grosza, przyjmie wszystkie niemieckie oczekiwania. Wśród nich było również „testowanie sędziów” pod kątem niezawisłości – co do żywego dotknęło pana prezydenta Dudę, który poczuł się przez premiera wydymany i ośmieszony, w związku z czym pokazał i jemu i Pani Kierowniczce Sejmu „gest Kozakiewicza”. Jak to się zakończy – zobaczymy – prawdopodobnie wesołym oberkiem, bo rząd bez forsy daleko nie pociągnie.
Tymczasem w ustawie budżetowej dochody państwa zostały ustanowiona na kwotę 604,7 mld zł, a wydatki – na kwotę 672,7 mld zł, z czego wynika, że deficyt wyniesie prawie 70 mld zł. Wydaje się, że prawdziwy będzie większy, bo znaczna część wydatków będzie dokonywana za pośrednictwem funduszy pozabudżetowych, dzięki którym rząd podtrzymuje wrażenie, iż finanse państwa mieszczą się jeszcze w tak zwanych granicach przyzwoitości. Warto w związku z tym przypomnieć dawne czasy, kiedy to za pierwszych rządów Naczelnika Państwa przedmiotem dumy była tzw. „kotwica budżetowa” w postaci dopuszczalnej kwoty deficytu w wysokości 30 mld zł. Dzisiaj pozostało po tym już tylko wspomnienie, chociaż nie wszyscy za tamtymi czasami tęsknią. Chodzi o to, że rozwój powinien być zrównoważony, a to oznacza, że rosnąć powinno wszystko naraz, a więc i deficyt budżetowy, i dług publiczny. W przeciwnym razie wzrost nie byłby zrównoważony, a to, jak wiadomo, gorsze jest od śmierci.
Jedną z takich osób wydaje się pan minister Miller, będący elokwentnym rzecznikiem rządu. Komentując uchwaloną właśnie przez Sejm ustawę budżetową zwrócił uwagę, że o ile w roku 2015 dochody budżetowe wyniosły 289,1 mld zł, o tyle w budżecie na rok 2023 – aż 604,7 mld zł. Jego zdaniem taki wzrost dochodów budżetowych oznacza skokowy postęp. Jeśli jednak zastanowić się nad tym chwilę dłużej, to można dojść do wniosku, że w przypadku pana ministra Millera elokwencja wyprzedza i to znacznie, inne jego zalety. Rzecz w tym, że dochody budżetu pochodzą przede wszystkim z rozmaitych podatków, a więc są to pieniądze pod różnymi pretekstami zrabowane obywatelom. Im wyższe dochody budżetowe, tym większa jest również skala tego rabunku, a to już niekoniecznie trzeba uważać za powód do chwały.
I jeszcze jedna sprawa. W 2022 roku Produkt Krajowy Brutto Polski wyniesie prawdopodobnie 3 bln zł. Tymczasem wskaźnik socjalizmu w państwie oznacza, jaka część PKB przechodzi przez budżet. Obliczając zatem aktualny wskaźnik socjalizmu w Polsce, stwierdzamy, że wynosi on co najmniej 20 procent, a prawdopodobnie – aż 30 procent i w dodatku stale rośnie. Zatem – jak dawniej – idziemy wpieriod – do socjalizmu!
Stanisław Michalkiewicz