Nie jest dobrze. Nie tylko finanse państwowe zaczynają pogrążać się w zapaści, ale ta sytuacja sprawia, że nasi Umiłowani Przywódcy, niczym tonący, który chwyta się brzytwy, zaczynają balansować na granicy rejonów psychiatrycznych. Mam tu oczywiście na myśli propozycję pana premiera Morawieckiego skierowaną do Norwegii, by podzieliła się z Polską zyskami, jakie czerpie z eksportu ropy i gazu. Fenomem ten tym bardziej godzien jest rozbiorów, że pojawiły się poszlaki, iż dolegliwość, na jaką prawdopodobnie zapadł pan premier, może być zaraźliwa. Chodzi o to, że propozycję pana premiera pod adresem Norwegii poparła w całej rozciągłości pani Magdalena Rzeczkowska, powołana niedawno na stanowisko ministra finansów. Skłania to do podejrzeń, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z początkiem nowej epidemii, której ogniskiem jest rząd „dobrej zmiany”, a która może w skutkach okazać się jeszcze gorsza nie tylko od epidemii zbrodniczego koronawirusa, ale nawet od wprowadzonych pod tym pretekstem restrykcji.
Jak wiadomo, restrykcje wprowadzone pod pretekstem epidemii, a zwłaszcza wyłączanie przez rząd z dnia na dzień całych gałęzi gospodarki, spowodowały olbrzymie straty. Żeby jakoś złagodzić to niemiłe wrażenie, rząd skokowo rozszerzył swoją rozrzutność, konstruując rozmaite „tarcze”, które spowodowały napływ na rynek masy pustego pieniądza, co zawsze powoduje inflację. Jeszcze nie został ogłoszony koniec epidemii, a tu na Ukrainie wybuchła wojna Rosji z NATO, które wojuje tam do ostatniego Ukraińca. Rząd skwapliwie wykorzystał ten pretekst, by jeszcze bardziej rozszerzyć swoją rozrzutność, fundując nie tylko kolejną „tarczę”, tym razem „antyputinowską”, a ponadto obdarzając 3,5 mln ukraińskich uchodźców pełnymi prawami socjalnymi. Inflacja dała znać o sobie w skali coraz bardziej dotkliwej, ale rząd „dobrej zmiany” zwalił wszystko na Putina, tworząc nawet specjalny termin w postaci „Putinflacji”.
Jednak działania piarowskie to jedno, a rzeczywistość to sprawa druga, z czego rząd, a pan premier w szczególności, musi zdawać sobie sprawę i stąd ta rozpaczliwa propozycja pod adresem Norwegii. Rząd norweski, jakby też coś podejrzewał, odpowiedział panu premierowi Morawieckiemu wprawdzie odmownie, ale bardzo łagodnie, chociaż mógł przecież odpowiedzieć na tę propozycję pytaniem, od kiedy pan premier Morawiecki ma te objawy. Najwyraźniej Norwegowie uznali, że powrotem pana premiera do rzeczywistości powinni zająć się sami Polacy, tym bardziej że przecież importem ropy i gazu z Norwegii za pośrednictwem rurociągu „Baltic Pipe” Polska zamierza zapewnić sobie niezależność energetyczną od Rosji i właśnie wypowiedziała umowę z ruskim Gazpromem. Skoro tedy pan premier uważa, że za dostawy swojej ropy i gazu Norwegia powinna Polsce dopłacać, to od razu widać, że dobrze to wszystko nie wygląda, tym bardziej że i pani minister finansów…
Ale o tym, że Norwegowie mają większe poczucie rzeczywistości od nas, można było przekonać się już wcześniej, kiedy stanowczo odmówili przystąpienia do Unii Europejskiej, za pośrednictwem której Niemcy przystępują właśnie do kolejnego etapu budowy IV Rzeszy. Miejmy tedy nadzieję, że na tej wymianie zdań ten niemiły incydent się zakończy, chociaż nie jest to wcale takie oczywiste.
A nie jest, bo właśnie do Kijowa pojechał pan prezydent Andrzej Duda. Jego podróż przypominała ubieganie się o rękę sławnej śpiewaczki i nawet retoryka przemówienia była podobna do roty przysięgi małżeńskiej. Pan prezydent powiedział, że Polski i Ukrainy nic nie rozdzieli, co jest przecież bardzo podobne do małżeńskiej stypulacji: „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Jakby tego było mało, pan prezydent zaoferował Ukrainie coś w rodzaju wiana w postaci obietnicy wybudowania bezpośredniej linii kolejowej z Kijowa do Warszawy. Trudno bowiem oczekiwać, by Ukraina, której przetrwanie uzależnione jest od zagranicznej pomocy finansowej i każdej innej, partycypowała w kosztach tej inwestycji. Za to zadbano o dodanie wizycie dramatyzmu, bo akurat podczas wizyty pana prezydenta Dudy w Kijowie Rosjanie wystrzelili tam rakietę. Jak pamiętamy, podczas wycieczki prezydenta Lecha Kaczyńskiego w rejon walk w Gruzji, w pewnym momencie dały się słyszeć strzały. Kto wtedy strzelał i do kogo – tego nigdy się już pewnie nie dowiemy – no a tu nie jakaś tam karabinowa strzelanina, tylko od razu – rakieta.
Wprawdzie Ukraina zerwała z Rosją stosunki dyplomatyczne, ale jakieś dyskretne kanały łączności muszą istnieć, bo w przeciwnym razie jakże byłyby możliwe na przykład rokowania w sprawie „ewakuacji” ukraińskich żołnierzy z „Azowstalu”? Dlatego eksplozja ruskiej rakiety w Kijowie akurat podczas wizyty pana prezydenta Dudy nie powinna nas tak dziwić, tym bardziej że o jej wystrzeleniu poinformował jeden z deputowanych do Rady Najwyższej, pan Roman Hryszczuk, akurat podczas przemówienia pana prezydenta Dudy. Pan prezydent zachował w tej sytuacji spokój, co przynosi mu zaszczyt, nawet gdyby o rakiecie zawczasu wiedział, a cóż dopiero, gdy chyba nie był o takiej niespodziance uprzedzony?
Również w innych sprawach pan prezydent zachował się powściągliwie, a w każdym razie – bardziej powściągliwie niż 3 maja. Wtedy powiedział, że granica między Polską a Ukrainą powinna zostać skasowana, co u wielu obywateli w Polsce wzbudziło rozmaite wątpliwości. Widocznie ktoś musiał zwrócić na to uwagę pana prezydenta, bo w Kijowie powiedział tylko, że ta granica nie powinna dzielić, tylko łączyć. Ale żeby nawet łączyła, to jednak musi istnieć.
Podobny wniosek możemy wyciągnąć z deklaracji prezydenta Zełeńskiego, że Polacy na Ukrainie będą mieli taki sam status jak obywatele Ukrainy mają w Polsce. Jak wiadomo, Ukraińcy w Polsce, może nie wszyscy, ale te 3,5 miliona, mają status „uchodźców”. Z deklaracji prezydenta Zełeńskiego wynika, że Polacy na Ukrainie będą mogli korzystać ze wszystkich dobrodziejstw dopiero wtedy, gdy przybędą tam jako uchodźcy. No a kiedy przybywaliby tam w takim charakterze? Wtedy, gdyby wojna rozlała się również na Polskę, a być może i na inne kraje Europy Środkowej. Prezydent Zełeński nawet nie stara się tego pragnienia ukrywać, więc jeśli intencje prezydenta Dudy są zbieżne z jego intencjami, to możemy spodziewać się rozmaitych niespodzianek.
Jakby uprzedzając to, co może się stać, amerykański sekretarz obrony, pan Lloyd Austin, niedawno zapewnił nas, że jak tylko Rosja zaatakuje Polskę, to Stany Zjednoczone przyjdą nam z pomocą. Czy wcześniej – nie wiadomo – toteż dopiero na tym tle lepiej rozumiemy działania rządu, by Polskę jak najszybciej wciągnąć do tej wojny, bo jeśli na Norwegów liczyć nie można, to na kogo?
Stanisław Michalkiewicz