Pewną zasadą, niestety, staje się powoli to, że na wstępie moich felietonów przepraszam za długi czas oczekiwania na kolejny. Tym razem stanęły za tym istotne powody osobiste. Znowu wszelako cieszę się, że mogę przekazać naszym Czytelnikom parę słów za pośrednictwem łamów, których mi się tak łaskawie użycza.
Jak zapewne dobrze już zainteresowanym wiadomo, interesuje mnie – choć tylko na gruncie światopoglądowym i publicystycznym – popularne ostatnio przekonanie, że życie społeczne da się ułożyć „naukowo” albo przynajmniej „technicznie”. Szczerze w to powątpiewam, a jedna z przyczyn jest następująca.
Otóż nauki ścisłe czy przyrodnicze mają zasadniczo mocno redukcyjny i szczegółowy charakter. Trudno przecież z twierdzenia, że groźne chorobą są spowodowane przez drobnoustroje, a nawet z przebiegu badania takiego patogenu pod mikroskopem, wywieść daleko idące wnioski o sposobie urządzenia stosunków społecznych. Zagadnienie to ma również nieco inne oblicze, a mianowicie takie, gdy technokraci z różnych dziedzin obwieszczają tezy, które wydają się na pierwszy rzut oka i zdroworozsądkowo sprzeczne. Właśnie dlatego nad życiem społecznym potrzebna jest – być może – bardziej ogólna i filozoficzna refleksja, nie zaś stricte naukowa. O przymusowym rozwiązaniu tego rodzaju dylematów decyduje bowiem ostatecznie polityka, będąca zajęciem praktycznym. Na dodatek w społeczeństwie demokratycznym powinna być zasadniczo dostępna dla każdego.
Ostatnio zauważonym przeze mnie przejawem tej niezgodności było odmienne podejście ad casum dwóch różnych ministrów odpowiedzialnych za kształcenie ludności do bardzo w istocie podobnej kwestii generalnej i abstrakcyjnej. Chodzi o to, że Ministerstwo Edukacji Narodowej mówi sporo o rezygnacji z nadmiernego przeciążania dzieci nauką, zaś likwidacja prac domowych stała się nawet sztandarowym hasłem rządzącej koalicji. Rzecz w tym, że już minister, który zajmuje się bardzo podobnymi kwestiami, a mianowicie nauką i szkolnictwem wyższym, miał na antenie Polskiego Radia Koszalin stwierdzić, że nie możemy sobie pozwolić na obniżenie poziomu kształcenia i nadprodukcję „neolekarzy”.
Rzecz w tym, że ucznia p. Barbary Nowackiej od studenta medycyny p. Dariusza Wieczorka dzieli zaledwie kilka miesięcy, a więc wakacje pomiędzy egzaminem maturalnym a pierwszym semestrem studiów. Różnica między dzieckiem a dorosłym, przynajmniej na gruncie prawnym, jest przecież arbitralna i chodzi tu o zaledwie kilka minut życia człowieka przy kolejnej rocznicy jego urodzin.
Wydawałoby się więc, że jeśli chcemy przygotować dzieci do pewnego rygoru i dyscypliny, a także utrzymania odpowiedniego poziomu, powinniśmy je do tego przyzwyczajać od najmłodszych lat. Proszę mi wierzyć, że dzisiaj młody lekarz-rezydent nie ma lekkiego, nieprzepracowanego życia. Wiadomo, że sprawiedliwość wymaga, aby tylko podobnych traktować tak samo, ale jednak pewne podobieństwo tutaj występuje. Wszystko to są bowiem młodzi, kształcący się ludzie, a więc przygotowujący się do konkretnych ról w społeczeństwie.
Jeszcze ciekawiej robi się, jeśli uwzględnimy zdanie kolejnego ministra. Taki bowiem maturzysta pozostaje nie tylko w sferze zainteresowania MEN, ale obecnie coraz częściej także MON. A o unikanie stresu i przeciążeń podczas ostrzału, choćby ćwiczebnego, może być trudno.
Michał Góra
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie