Muszę przyznać, że jestem zafascynowany sposobem prowadzenia dyskursu w ostatnich latach. Społeczeństwa zachodnie, póki starczyło im po prostu pieniędzy i nie musiały się mierzyć z poważniejszymi problemami, uważały się przecież za liberalne i postępowe. Kiedy jednak przyszło im stawić czoła istotnym sytuacjom kryzysowym, okazało się, że ta cała otwartość, pluralizm, wolność słowa i tak dalej mają swoją cenę. Może być nią na przykład brak tak wysokiej spójności społecznej, konformizmu i skuteczności w działaniu, jak w niektórych społeczeństwach kolektywistycznych i autorytarnych, głównie azjatyckich. Jest to jednak koszt, z jakiego niektórzy zdawali sobie sprawę i byli gotowi go ponieść, aby nie zamienić się w państwo policyjne albo plemienne.
W tej sytuacji dochodzi więc do swego rodzaju konwergencji gorących autorytaryzmów i nieliberalnych społeczeństw, stosujących ordynarną cenzurę i kontrolę społeczną, z systemami demokratyczno-liberalnymi, które czują się zobowiązane interweniować, aby uczynić notorycznie nieidealny świat – w ich mniemaniu – coraz lepszym. Wolność słowa jest więc podejrzana, bo jeszcze ktoś przekaże dalej rosyjską propagandę albo urazi kogoś, kto używa odmiennych zaimków. Wolność w bioetyce jest ryzykowna, bo ktoś może się nie zaszczepi albo nie zrobi innej rzeczy, jaką nakazuje mu rząd. Wolność w gospodarce to już relikt, skoro teraz na poziomie ponadnarodowym Komisja Europejska będzie dyktować przedsiębiorcom, co i kiedy mają produkować pod groźbą kary. Woluntarystyczne metody współpracy społeczeństwa zastępowane są więc przez coraz bardziej rygorystyczne prawo o charakterze przepisów administracyjnych albo karnych, skonstruowanych na dodatek jako wyjątki od wyjątków, przy jednoczesnym całkowitym porzuceniu pierwotnej zasady. A to samo przez się oznacza przecież zawężenie sfery wolności jednostki i coraz większe uzależnienie jej od państwa, co jest dwuznaczne etycznie i na pewno nie jest liberalne.
W takich realiach okazuje się, że wysokie rachunki za prąd to najwyraźniej rosyjska dezinformacja. Jeśli patrzę na cenę węgla i jest ona pięć razy wyższa niż w poprzednich sezonach, to po prostu Rosjanie tak oplątali mój malutki i antynaukowy umysł propagandą, że zmysły zaczęły mi płatać figle. Tak naprawdę rachunek jest przecież niski i żadne deficyty nie występują. Pomyśleć można, że robię sobie tylko żarty, ale niektóre redakcje naprawdę proponują zareagować na kryzys w taki sposób, jak trzy symboliczne małpki, z których jedna zakrywa uszy, druga oczy, a trzecia usta. Choćby businessinsider.pl nadał swojemu artykułowi wymowny tytuł: „Nie chcesz recesji? Przestań o niej mówić”. Oczywiście, w treści jest mowa o takiej interpretacji danych, która może nas napawać optymizmem, ale jednak wyczuwam w tym wszystkim nutę hopium, czyli zaklinania rzeczywistości i fałszywych nadziei. Naprawdę będzie dobrze, jeśli będziemy sobie wmawiać, że nie jest przecież tak źle?
Co ciekawe, okazuje się, że skoro inaczej widzę rzeczywistość i jeszcze realizuję podstawowe pragnienie wolnego człowieka, aby o tym mówić, to najwyraźniej jestem antyszczepionkowcem i neonazistą. Taka bowiem retoryka jest często używana przez prasę, na przykład niemiecką, względem tych osób, które najpierw protestowały przeciw niektórym obostrzeniom koronawirusowym (chociażby wynikało to z ich najgłębszego indywidualizmu i sprzeciwu wobec śledzenia jednostki przez państwo, co jest raczej antytezą faszyzmu), a teraz śmią jeszcze wyrażać niezadowolenie z powodu przyczyn i skutków kolejnego, ostrego kryzysu w ciągu ostatnich kilku lat. To prawda, że sam fakt protestowania często nie wnosi niczego merytorycznego do debaty, a po prostu pokazuje, że społeczeństwo jest niezadowolone. Jest to jednak najbardziej podstawowe prawo człowieka, które już kolejny raz (najpierw ze względu na wirusa, a teraz wojnę), niektórzy chcieliby ograniczyć albo przynajmniej obrzydzić obywatelom. Krytyka więc protestujących środowisk to często próba przemycenia do dyskursu publicznego mechanizmów antydemokratycznych i antyliberalnych, ale także pewnego błędu logicznego.
Chodzi o tzw. association fallacy. Skoro bowiem część osób protestujących przeciwko obostrzeniom, a teraz skutkom kryzysu, robiła to z niskich pobudek i nie podnosiła w debacie argumentów racjonalnych, na dodatek była jeszcze niekiedy inspirowana przez nierzetelne albo prorosyjskie media, to znaczy, że wszyscy podnoszący takie wątpliwości są albo teoretykami spiskowymi albo ruskimi onucami. Tymczasem wiele kwestii komentowanych przez krytyków obostrzeń miało racjonalne podłoże. Domagali się oni choćby szybszego uruchomienia stacjonarnej edukacji publicznej ze względu na negatywne skutki dla młodzieży czy niewprowadzania obowiązku noszenia masek przez dzieci. Coraz częściej pojawiają się publikacje wskazujące na istotnie negatywny wpływ jednego i drugiego na rozwój najmłodszych. Dlaczego mielibyśmy zabronić komuś mówienia o czymś, co po prostu jest prawdą? W pewnym sensie jest to najzwyczajniej próba zamknięcia ust krytykom: „nie mówcie o negatywnych konsekwencjach naszych interwencji!”.
Próba uciszenia albo zrobienia wariatów z krytyków, to zresztą metoda tak stara, jak sama polityka. Już choćby w filmie Jerzego Zalewskiego z 1995 roku „Oszołom” pojawia się taki cytat: „Dzisiaj oszołom to przede wszystkim znaczy przeciwnik polityczny, to znaczy bardzo łatwo jest kogoś zakwalifikować w ten sposób, przyczepić mu taką plakietę i w ten sposób zdyskredytować w oczach opinii”. Historia opowiedziana w tym dziele zresztą w ciekawy sposób obrazuje to, że role często się odwracają. Michał Falzmann, główny bohater filmu, był bowiem postrzegany jako wariat nie tylko dlatego, że stosował niecodziennie metody, ale także dlatego, że zauważał dalsze wpływy rosyjskiego wywiadu na polskie życie gospodarcze, już po transformacji ustrojowej. Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się, że nie było to pozbawione racji. Taki sposób rozumowania był wówczas uważany za przejaw konspiracyjnego myślenia oraz pewien nietakt z punktu widzenia poprawności politycznej, co wiązało się być może z próbą postawienia tzw. grubej kreski w sprawach wewnątrzkrajowych. Innymi słowy, owa gruba linia to była próba zaakceptowania niegodziwości (rozgrzeszenia agentury i dopuszczenia postkomunistów do życia społecznego) w imię wyższych racji, na co dzisiaj pseudo-rozmoralizowane i laicko-świętoszkowate społeczeństwo często w ogóle nie chce się w innych sprawach zgodzić.
Podsumowując, zauważę, że kiedy otwieram jakąkolwiek gazetę, to wszędzie czytam tylko o rzekomych wpływach rosyjskiej propagandy i wywiadu na niemal każdego, kto akurat nie zgadza się z linią danej redakcji. Tym sposobem popadliśmy z jednej skrajności (zaprzeczenia negatywnym wpływom Rosji) w drugą (przypisywania wszystkim przeciwnikom prorosyjskości). Manichejski obraz świata rzadko jest jednak poprawny i warto go skorygować na rzecz pluralizmu i swobodnej ekspresji.
Michał Góra