Żeby dostać się tam z Warszawy, trzeba zarezerwować miejsce w autokarze pewnej warszawskiej firmy, która już gratis dowozi takiego pasażera (w jedną stronę w autokarze było czworo pasażerów, w drugą – tylko nasza trójka) prosto na radomskie lotnisko. Wszystko tam jest, jak się należy: budynek nowy, imponujący i obszerny, pełna obsada załogi, to znaczy – funkcjonariuszy Straży Granicznej, pracowników kontrolujących bezpieczeństwo, pracowników wolnocłowych sklepów wypełnionych towarem, nawet coś w rodzaju restauracji i kawiarni – i tylko pasażerów nie ma. To znaczy oczywiście są, ale niewielu, bo – jak zdążyłem się zorientować, odlatują stamtąd tylko dwa samoloty dziennie: jeden do Paryża, a drugi właśnie do Rzymu.
Przypomina to trochę małą stacyjkę kolejową z przedwojennej anegdoty. Pasażer spóźnił się na pociąg i pyta zawiadowcę stacji o następny, a ten mu odpowiada: teraz, proszę pana, żaden pociąg już nie odchodzi, ale niech pan zostawi swój adres, to panu napiszemy, kiedy odchodzi następny.
Aż tak źle w Radomiu nie ma, bo w te dwa samoloty ktoś jednak wsiada, ale też jakby niezbyt wielu, bo w tym, którym odlatywałem z Radomia do Rzymu, i w tym, którym z Rzymu do Radomia wracałem, zajęta była co najwyżej połowa miejsc. Ma to swoje konsekwencje, bo lotniskowa załoga najwyraźniej się nudzi, toteż skoro tylko pojawią się jacyś pasażerowie, to chce się nimi maksymalnie nacieszyć. Nic zatem dziwnego, że kontrola bezpieczeństwa była nadzwyczaj skrupulatna, łącznie z koniecznością zdejmowania butów.
Rozumiałem to doskonale, bo kiedy w młodości byłem krótko urzędnikiem w Miejskim Zarządzie Gospodarki Terenami w Gdańsku, to najbardziej dokuczała mi nuda. Praca zajmowała mi najwyżej dwie godziny dziennie, ale musiałem siedzieć w biurze całe osiem godzin i nie mogłem sobie pozwolić na przykład na czytanie książki. Moje biurko bowiem stało w pokoju, w którym urzędowały jeszcze dwie panie, które przez cały czas coś robiły, więc oddawanie się na ich oczach jakimś innym zajęciom byłoby wielkim nietaktem. Wreszcie gdy prezes Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku dał mi do zrozumienia, że skoro nie należę do partii, to nie dostanę się na pozaetatową aplikację sędziowską, z ulgą się z mojego urzędu zwolniłem, ślubując sobie, że już nigdy więcej – chyba, żebym przymierał głodem.
Z jakiego powodu w Radomiu zbudowano nowoczesny budynek pasażerskiego lotniska, skoro ta inwestycja musiała być poprzedzona jakimś rozeznaniem potrzeb i możliwości – tajemnica to wielka. Najwyraźniej zdecydowały o tym względy pozaekonomiczne, których nawet nie śmiem się domyślać. Nie o to zresztą chodzi, jakie to były względy, bo tak czy owak nikt spośród tych, którzy podejmowali decyzje, nie wydał tam ani złotówki swoich prywatnych pieniędzy, tylko publiczne, czyli niczyje. Taki mechanizm sprzyja niefrasobliwości – o czym pisał w swojej książce „Wolny Wybór” Milton Friedman. Wydaliśmy tę książkę w połowie lat 80-tych, w tak zwanym drugim obiegu, czyli podziemnym wydawnictwie „Kurs”, przy pomocy którego chcieliśmy zapoznawać czytelnika polskiego z twórczością zachodnich wolnorynkowych ekonomistów.
W tej książce Milton Friedman pisał m.in., że są cztery sposoby wydawania pieniędzy. Pierwszy – gdy wydajemy własne pieniądze na nas samych. Wtedy wydajemy oszczędnie – bo to nasze – a co najważniejsze – wydajemy celowo, bo doskonale znamy nasze potrzeby. Drugi sposób – gdy wydajemy własne pieniądze na kogoś innego. Nadal wydajemy oszczędnie, ale już nie tak celowo, bo potrzeb tego innego nie znamy tak dobrze jak własnych. Każdy, kto kupował prezent, wie, jak łatwo się pomylić. Trzeci sposób – kiedy wydajemy cudze pieniądze na nas samych. Wtedy nie liczymy się z kosztami, ale przynajmniej wydajemy celowo, bo własne potrzeby dobrze znamy. I wreszcie sposób czwarty – gdy wydajemy cudze pieniądze na kogoś innego. Ani oszczędnie – bo to cudze – ani celowo, zwłaszcza gdy tych innych jest kilkadziesiąt milionów.
Państwo wydaje pieniądze w sposób trzeci i czwarty, bo rząd nie wytwarza żadnego bogactwa, a tylko dysponuje bogactwem odebranym podatnikom. W sposób trzeci – kiedy te „cudze” pieniądze wydaje na tak zwane własne potrzeby państwa, których wspólnym mianownikiem jest przemoc. To są siły zbrojne, to jest policja i bezpieczniacy, to są prokuratury, sądy i więzienia, to jest polityka zagraniczna (musi ona być wspierana tzw. ostatecznymi argumentami, bo inaczej zwyczajnych argumentów nikt by nie słuchał), no i Ministerstwo Finansów, które na to wszystko ma uzbierać. Te wydatki stanowią jednak margines wydatków państwowych, bo większość „cudzych” pieniędzy wydawana jest w sposób czwarty – na przychylanie nieba obywatelom.
Już w starożytności zauważono marnotrawczy charakter tego sposobu, o czym świadczy biblijna przestroga: „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”. Toteż wokół czwartego sposobu uwijają się tysiące naszych dobroczyńców. Nie wszyscy spośród nich są szlachetni, ale nawet gdyby tacy byli, to nic by to nie zmieniło. Powiem więcej: gdyby brali pieniądze za nic, to jakoś można by z tym wytrzymać. Tymczasem zdecydowana większość z nich to ludzie uczciwi – i to jest właśnie najgorsze. Ponieważ są uczciwi, to chcą coś robić – a to właśnie jest najbardziej kosztowne. W swoim czasie pan Marek Kotański zajmował się narkomanami. W pewnym momencie wzięło go na swój garnuszek Ministerstwo Zdrowia. Wkrótce kontrola wykazała, że „Monar” przepalił za dużo benzyny. Rada w radę uradzono, by w ministerstwie i podległych mu instytucjach powołać specjalny, dodatkowy pion kontroli. Kosztowało to znacznie więcej, nic gdyby ci narkomani benzyną się nałogowo upijali.
Czy jest jakieś remedium na tę sytuację? Jest. Należałoby zlikwidować czwarty sposób wydawania pieniędzy, a marnotrawione tam środki przesunąć do sposobu pierwszego, w którym każdy wydaje swoje na siebie. Mówiąc wprost – należałoby radykalnie obniżyć podatki – żeby państwo rodzinie pracowników najemnych nie konfiskowało ok. 80 proc. dochodu, tylko najwyżej – 20. Wtedy taką rodzinę na wszystko byłoby stać i to bez niczyjej łaski. Straciłaby na tym tylko armia naszych dobroczyńców, którzy musieliby poszukać sobie zajęć pożytecznych, to jest takich, za które inni ludzie dobrowolnie by zapłacili. No i prawdopodobnie nie byłoby lotniska w Radomiu, z którego odleciałem do Rzymu i na które przyleciałem z powrotem.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie