W tej rzeczywistości najczęściej pokazuje się dwa archetypy. Progresywisty i scjentysty, który wierzy w metodę naukową w sposób zupełnie podobny do tego, w jaki dewot wyznaje dogmaty wiary. Taka osoba szczerze uznaje moralną wyższość naukowca albo „eksperta” nad wszelkimi innymi zawodami, nie zauważając, że jest bez liku profesji, które podobnie są przekonane o własnej wyjątkowej roli w społeczeństwie (np. niestosujący na co dzień metody naukowej sędziowie zawodowi). Innymi słowy, wielu ludziom wydaje się, że zajmują się czymś zupełnie niezbędnym i tak wspaniałym, że nie sposób nawet pomyśleć o krytyce tego, co oni robią na co dzień. Oczywiście wszystkie albo większość publicznych pieniędzy powinno być zaraz przeznaczone akurat na to, czym oni się zajmują albo co wskażą palcem. Dla rozsądnego demokraty jest chyba dostatecznie jasne, że pomimo braku kontaktu z metodami operacyjnymi, a nawet nauką prawa karnego na poziomie uniwersyteckim, każdy ma prawo skrytykować szeroko rozumiany wymiar sprawiedliwości i to zarówno systemowo, jak i wtedy, gdy ten dopuszcza się nadużyć w sprawach jednostkowych. Choćby za zwykłą nieżyciowość, niepraktyczność, powolność, niesprawiedliwość, kosztowność, względnie zamknięcie się w wieży z kości słoniowej i alienację od społeczeństwa. To ostatnie jest akurat częstą cechą także akademików.
Drugi model to szur albo foliarz, który wierzy z kolei w same alternatywne teorie, co w istocie często wynika z ignorancji albo szaleństwa. Jeśli chodzi o różnego rodzaju fantazje i dziwaczne teorie o magicznym działaniu kamieni albo horoskopów, to sprawa jest jasna. To absurd. Jak ocenić jednak takie idee jak teoria strun albo hipoteza wieloświatowa, które są niesprawdzalne albo ledwie sprawdzalne eksperymentalnie, ale oscylują w głównym nurcie nauki? Czy to już jest pseudonauka, czy jeszcze nauka, ale śmiała? Chodzi tu o problem linii demarkacyjnej między nauką, protonauką, pseudonauką i po prostu złą nauką, a jeszcze trzeba powiedzieć o tym, co nie jest nauką, ale jest prawomocnym sposobem zdobywania wiedzy (np. filozofia czy wieloletnie doświadczenie zawodowe). To doprawdy niedorzeczne, aby twierdzić, że w przestrzeni publicznej można głosić tylko poglądy naukowe i to jeszcze pod groźbą kary lub cenzury. Napiszę wprost: to niebezpieczny i antyliberalny trend. Regres, któremu należy się głośno przeciwstawiać.
Innym przykładem niech będzie nauka prawa. Prawo jest wykładane od wielu wieków na uniwersytetach i prawnicy często, obok na przykład lekarzy, są podawani za przykład wykształconych specjalistów, z którymi nie należy za bardzo dyskutować. Rzecz w tym, że w czasach, kiedy ja zacząłem zdobywać wykształcenie prawnicze (a więc jakieś 15 lat temu), w prawie królowała metoda dogmatyczna. Tym samym prawo w wielu wątkach bardziej przypomina teologię niż fizykę. Jest to zupełne przeciwieństwo tego, czego domagają się scjentyści, a więc rozciągnięcia metod przyrodniczych na całe życie społeczne. Co ciekawe, gdyby jakąś postać dogmatyki w takim zakresie zastosować w innej nauce społecznej, na przykład ekonomii, to zaraz spotkalibyśmy się z zarzutami o pseudonaukowość (taki los spotkał np. prakseologię i jej adaptację w ekonomii przez Ludwiga von Misesa). Dlaczego w prawie dogmatyzm (np. aksjomat, zgodnie z którym normy hierarchicznie wyższe, takie jak ustawy, są ważniejsze niż niżej położone rozporządzanie) jest akceptowany, a w ekonomii już nie? Zdaje się, że prawo nadal stosuje tylko pomocniczo metody statystyczne, matematyczne, eksperymentalne i tak dalej. Niemniej nie słyszałem postulatu usunięcia prawa z polskich uniwersytetów. Wszyscy więc podskórnie czują, że możemy wykształcić specjalistę, który nie stosuje za wiele metody naukowej. Większość z nas zgodzi się także, że postulaty tego specjalisty mogą podlegać demokratycznej krytyce.
Weźmy pod uwagę bardziej konkretną rzecz. Wielu ludzi wierzy głęboko w to, że podstawą demokratycznego państwa prawnego jest zasada domniemania niewinności. Jednakże prawomocności tej instytucji nie wywiedziono z myślenia typu naukowego. Jest ona raczej szerszym doświadczeniem pokoleń i absorpcją pewnej tradycji prawnej, sięgającej XII-XIII w., a więc okresu poprzedzającego powstanie nowoczesnej nauki. Nie można zatem nikogo zmuszać, jeśli ten broni domniemania niewinności jako zasady, na jakiej powinien opierać się całym system prawa, do udowadniania swoich twierdzeń na sposób naukowy. O takich kwestiach dyskutuje się na poziomie praktycznym, politycznym i filozoficznym, a metody matematyczno-przyrodnicze mają tutaj raczej charakter pomocniczy, nie zaś wiodący. Co ciekawe, podobnie jak prawo własności czy inne indywidualistyczne prawa, także domniemanie niewinności jest ostatnio „zmiękczane” przez systemy prawne rzekomo demokratyczno-liberalnych państw, w imię walki z różnymi zagrożeniami. W mojej ocenie, fiksacja na skuteczności może więc niekiedy prowadzić do regresu społecznego, ocenianego w bardziej ogólny sposób niż statystyczny. Powoduje po prostu uzależnienie i podporządkowanie jednostki państwu i kolektywowi, co przecież nie jest niekontrowersyjne.
W rzeczywistości sprawa jest zatem bardziej skomplikowana. Zapewne to ta pierwsza grupa zaprotestuje się i oburzy się, że to nieprawda. Ich zdaniem, żadnej współmierności tu nie ma i tylko ona z przekonaniem może utrzymywać, że wygłaszane przez nią twierdzenia co do sposobu urządzenia stosunków społecznych (a więc wiążące polecenia, często przybierające postać postulatu do władzy państwowej o zastosowanie przymusu, jak inni mają żyć) są prawomocne. Jeśli jednak jakaś grupa, chcąca mieć istotny wpływ na życie polityczne, twierdzi o samej sobie, że jest najlepsza, nie podlega żadnej krytyce ani kontroli zewnętrznej, to wszystko to wydaje się najlepszym powodem, aby nie traktować jej do końca poważnie w demokratycznej rzeczywistości. Zachowują się oni bowiem podobnie do rodzica, który uważa, że to jego dziecko jest najlepsze. Na poziomie emocjonalnym takie przywiązanie jest być może zrozumiałe, a niektóre dzieci rzeczywiście są wybitne, ale często nie ma to wiele wspólnego z obiektywnym stanem rzeczy. Właśnie dlatego uważalibyśmy za naruszenie standardów, gdyby na przykład o przyjęciu do pracy, na uczelnię albo o miejscu dziecka w jakimś konkursie talentów jako juror decydować miał jego ojciec lub matka. Naukowcy, eksperci i osoby, które generalnie wyznają progresywny światopogląd, nie mogą twierdzić, że mają prawo poddawać się wyłącznie krytyce wewnętrznej, w myśl utartego przekonania o „samo-korygującym się” mechanizmie nauki.
Nauka poprawia się bowiem tak samo, jak inne dziedziny życia. Niekiedy na skutek impulsu zewnętrznego. Na przykład do połowy lat siedemdziesiątych oficjalnie kategoryzowano homoseksualizm jako zaburzenie psychiczne. Czy ci, którzy krytykowali wówczas instytucje w rodzaju stowarzyszeń lekarskich albo WHO byli szurami? Czy mieli obowiązek zaakceptowania na zawsze instytucjonalnej prawdy, że to jest anormalne, bo jest chorobą? Zresztą, zmiana nastąpiła w dużej pod wpływem samego zainteresowanego środowiska, a więc na skutek nacisków o charakterze subiektywnym i politycznym. Związek między polityką a nauką jest więc wzajemny, a nie jednokierunkowy (od nauki do polityki). Jeśli nauka chce stosować przymus państwowy i rozwiązania instytucjonalne, musi się liczyć z krytyką ze strony publiki. Tak działa demokracja. Ponadto, ten przykład z demedykalizacją i dekryminalizacją homoseksualizmu pokazuje relatywizm życia społecznego. Coś, co w czwartek jest instytucjonalną prawdą, w piątek może być wstecznictwem. Po co więc nadawać temu wszystkiemu jakąś absolutną wartość? Instytucje, w tym te zatrudniające ekspertów, po prostu czasem obstają przy mylnych albo kontrowersyjnych przekonaniach, które trudno zmienić.
Osoby o scjentystycznym światopoglądzie bronią często nauki ze względu na jej użyteczność. To oczywiście bardzo poważny argument, którego nie wolno lekceważyć, ponieważ nauka i oparta na niej technologia historycznie poprawiły jakość naszego życia. Rzecz w tym, że – po pierwsze – nie zawsze postęp następował ze względu na zastosowanie ścisłego rozumowania naukowego, a więc typu matematyczno-przyrodniczego. Na przykład osiągnięcia Napoleona były w dużej mierze wynikiem myślenia i działania typowo politycznego, a metody sprowadzały się bardziej do użycia ognia i stali niż eksperymentu i pomiaru w zaciszu laboratorium. Po drugie, użyteczność i efektywność (a więc cechy nauki) to nie jedyne mierniki, jakie mamy prawo zastosować do oceny rożnych zjawisk. Odwołując się do wyżej podanych przykładów Policji i domniemania niewinności, być może zniesienie tej reguły ułatwiłoby znacznie pracę śledczych, a więc podniosło efektywność. Jednak ze względów logicznych i etycznych przyjmujemy, że „lepiej puścić wolno jednego winnego, niż skazać choćby jednego niewinnego”. Podobnym ograniczeniom powinny podlegać postulaty i działania instytucji eksperckich, gdy ingerują w prawa i życie codzienne obywateli, choćby w zakresie bioetycznym. Dylemat, czy ważniejsza jest jednostka czy kolektyw nie jest rozstrzygalny wprost na gruncie naukowym. To, że większość naukowców wyznaje być może bardziej proaktywne i kolektywistyczne poglądy nie powinno mieć decydującego znaczenia.
Poza tym, należy poczynić jeszcze jedną ważną uwagę. Wiara w jakąś jedną niecodzienną albo fałszywą ideę, względnie inne wady charakteru, nie powinny automatycznie skreślać osoby, która może mieć coś wartościowego do powiedzenia w innych dziedzinach. Dwóch największych filozofów dwudziestego wieku miało takie wady. W literaturze odnajdziemy liczne przykład u Wittgensteina, bo poza tym, że arogancko kilkukrotnie ogłaszał rozwiązanie już wszystkich problemów filozoficznych, to oskarżany był też o używanie przemocy wobec młodzieży szkolnej. Heiddeger jest uważany za jednego z najistotniejszych filozofów XX w., pomimo jego jawnych związków instytucjonalnych z nazistami i nieco mniej jawnego antysemityzmu. Newton, który podawany jest za ojca współczesnej fizyki, zajmował się ośmieszaną dzisiaj alchemią (według niektórych także astrologią), a luki w swoim systemie wypełniał twierdzeniami – dzisiaj śmiesznymi nawet dla wykształconych katolickich księży w rodzaju Michała Hellera – o bezpośredniej boskiej interwencji w przyrodę. Sir Fred Hoyle do końca bronił kilku fałszywych lub kontrowersyjnych teorii kosmologicznych, a pomimo tego był odznaczonym i cenionym naukowcem.
Na szczęście nie tylko ja doszedłem do przekonania, że specjaliści nie powinni mieć absolutnego posłuchu i prymatu w społeczeństwie. Do podobnego przekonania doszedł najwybitniejszy spośród nich, a więc Albert Einstein. Opublikował on bowiem krótko po wojnie na łamach Monthly Review esej „Po co nam socjalizm?”, który przedrukowano w Nowym Obywatelu, w tłumaczeniu Kamila Zubala. Einstein napisał ten felieton pomimo tego, że był fizykiem teoretycznym, a nie ekonomistą albo specjalistą od filozofii polityki. Czy był zatem szurem, skoro na wstępie zapytał: „Czy osoba, która nie jest ekspertem w kwestiach ekonomicznych i społecznych, powinna wypowiadać się na temat socjalizmu?”. Przypomnijmy, że odpowiedział „Uważam, że tak”. A ja pozostawiam Państwa z poglądem, że ta teza ma uniwersalne zastosowanie. Nikt, kto twierdzi, że jest ponad demokracją, nie powinien bowiem spać spokojnie.
Michał Góra
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie