Trudno oprzeć się wrażeniu, że krajowa gospodarka rolna to dziś swoista stajnia Augiasza, którą – chcąc nie chcąc resort rolnictwa, z nowym szefem Robertem Telusem, niezwłocznie musi wysprzątać. Zbrojny atak Rosji na Ukrainę i związane z nim ekonomiczne reperkusje uwypukliły szereg kłopotów, z którymi od dawna borykają się producenci żywności. Część z tych problemów swoje źródła ma w zamierzchłych czasach transformacji ustrojowej, część to efekt legislacyjnych zaniechań lub regulacyjnej nieporadności kolejnych rządów, jeszcze inne to konsekwencje serii niefortunnych zdarzeń, którym zapobiec Polska i tak pewnie by nie zdołała. Tak czy siak niezwłocznie wdrożyć trzeba szereg działań naprawczych, które uzdrowią krajowy sektor rolny. A problemów jest mnóstwo. I to w szeregu branż.
Galimatias na rynku zbóż
O sytuacji na rynku produkcji zbóż media rozpisują się od kilku miesięcy. Najpierw zdjęcie ceł przez Komisję Europejską, potem zakaz importu wydany przez polskie MRiT, rozporządzenie wykonawcze Komisji Europejskiej i wreszcie rozporządzenie MRiT uchylające wcześniejsze rozporządzenie. Trudno się w tym połapać. Fakt jest jednak taki, że od 2 maja oficjalnie obowiązują unijne mechanizmy dotyczące niektórych ukraińskich produktów rolnych. Rozporządzenie ogranicza przywóz pszenicy, kukurydzy, rzepaku i nasion słonecznika pochodzących z Ukrainy do takich krajów członkowskich UE jak: Polska, Węgry, Rumunia, Bułgaria i Słowacja. Jest to pewien kompromis, ale nie może być on odczytywany jako koniec walki. Wręcz przeciwnie – to początek długiego procesu.
Zadaniem numer jeden dla resortu powinno być dołożenie wszelkich starań, aby możliwie najskuteczniej opróżnić krajowe magazyny, silosy i spichlerze ze zboża, które zalega w nich od ubiegłorocznej kampanii. Nie ma co się oszukiwać – tego planu nie da się zrealizować w stu procentach. Czasu jest zbyt mało, bo żniwa za pasem. Można ratować rolników rekompensatami, dopłatami, odszkodowaniami czy innymi środkami doraźnymi, ale na działaniach doraźnych daleko nie zajedziemy.
Tranzyt i handel to przyszłość polskiego rolnictwa
Polska musi realnie dostrzec, że nasza sytuacja uległa w ostatnich miesiącach diametralnej zmianie. Dotychczas nasza silna pozycja na rynku europejskim brała się z korzystnego stosunku jakości do ceny. Im bliżej Unii Europejskiej jest Ukraina, tym bardziej znacząco ta właśnie nasza przewaga się dewaluuje. Ukraina produkuje więcej, taniej, a demonizowana jakość tamtejszych zbóż wcale nie jest taka dramatyczna. Co więcej, Ukraina zgodnie z prawem będzie mogła w kolejnych latach zwiększać eksport produktów do Wspólnoty.
Zadaniem dla resortu rolnictwa jest tu wykreowanie impulsu rozwojowego i przekonanie do jego słuszności innych resortów. Kooperacja między instytucjami władzy centralnej skupić powinna się na rozbudowaniu krajowej infrastruktury transportowej (głównie kolejowej i portowej), przeładunkowej, przechowalniczej i przetwórczej tak, by Polska mogła stać się w najbliższych latach centrum handlu produktami rolnymi dla wszystkich państw regionu. Paradoksalnie zatem kłopoty będące pochodną konfliktu zbrojnego na Ukrainie mogą zmusić rząd – wreszcie – do zrewidowania planów dotyczących wizji rozwoju polskiego sektora rolnego. W tranzycie i handlu jest nasza przyszłość – nie w prostej działalności produkcyjnej, choć i tego poletka zaniedbać nie wolno, bo jest ono źródłem bezpieczeństwa żywnościowego Polek i Polaków. Tak czy owak, przy odpowiednim zaplanowaniu ewolucyjnych zmian 46 mld euro, które w ubiegłym roku Polska zarobiła na eksporcie rolno-spożywczym, może okazać się w kolejnych latach wartością stosunkowo niewielką.
Puk puk – tu drób (z Ukrainy)
Kłopoty sektora produkcji zbóż to jedno, ale trudne czasy czekać mogą niebawem szereg kolejnych branż – ze szczególnym uwzględnieniem sektora hodowlanego. Utrzymanie jego silnej pozycji, ale i racjonalny rozwój powinny być oczkiem w głowie Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Dlaczego? Należy pamiętać, że rolnictwo stanowi swoisty system naczyń połączonych. Żadna branża nie funkcjonuje w zupełnym oderwaniu od innych. Jeżeli na przykład nie wprowadzimy działań ochronnych dla polskiego drobiu (albo UE nie przestanie przeszkadzać branży – bo chyba święty spokój jest dziś najważniejszą potrzebą sektora) szybko zderzymy się z górą lodową w postaci gigantycznej nadwyżki na rynku zbóż. Polska produkuje około 30 mln ton zboża rocznie, z czego ponad 60 proc. przeznaczane jest na pasze. Tylko mniej więcej 10 mln ton to zboże przeznaczone do konsumpcji w kraju lub eksportowane poza jego granice. Jeśli zatem branża drobiarska – teoretycznie – dokonałaby swego żywota, a wtórowałaby jej w tym np. produkcja trzody chlewnej, nadwyżka na rynku zbóż wyniosłaby dwie trzecie krajowej produkcji, czyli około 20 mln ton.
Tymczasem do unijnych bram z każdym rokiem coraz mocniej puka Ukraina, której produkty drobiarskie są o około jedną czwartą tańsze niż polskie. Także skala produkcji jest tu nieporównywalnie większa. Według danych UE całkowity import mięsa drobiowego do Wspólnoty osiągnął przed rokiem poziom 163 675 ton, co przekłada się na 80-proc. wzrost w porównaniu z rokiem 2021. W przypadku jaj wzrost wyniósł 300 proc.
Przed nami najpewniej także zwiększony import mięsa z krajów MERCOSUR, a to nie ostatni chętny do łatania luk na unijnym rynku. W samym imporcie produktów nie ma niczego złego, o ile odbywa się on na zdrowych zasadach. Producenci drobiu – bardzo słusznie – domagają się, aby produkty napływające do Wspólnoty spełniać musiały te same normy, do przestrzegania których zobowiązani są hodowcy w UE. Pozwoli to z jednej strony podnieść jakość sprowadzanych produktów w trosce o zdrowie konsumentów, z drugiej zniweluje różnicę w kosztach ponoszonych przez unijnych producentów i ich konkurentów z krajów trzecich.
Sektor rolny bez długoterminowej strategii ochrony
Warto dziś także przewartościować sensowność planowanych zmian w funkcjonowaniu sektora, takich jak choćby rozważany zakaz stosowania klatek w hodowli drobiarskiej. Czy po wejściu w życie tak daleko idącego obostrzenia także mięso importowane do UE miałoby być produkowane z zachowaniem tak wyśrubowanych norm dobrostanowych? O tym niestety urzędnicy mówić nie chcą.
Kilkanaście lat temu hodowlą trzody chlewnej zajmowało się w Polsce nawet 300 tysięcy gospodarstw. Dziś liczba ta jest sześciokrotnie niższa. Mimo rokrocznego odnotowywania lecących na łeb na szyję statystyk do tej pory nie udało się rozwiązać problemu afrykańskiego pomoru świń. Także działania mające na celu uczynienie sektora rolnego bardziej rentownym obliczone są zazwyczaj na wdrażanie działań o charakterze wyłącznie doraźnym.
Zagrożona jest silna pozycja polskich producentów owoców i warzyw, wciąż nie wiadomo co czeka polski rynek mleczarski, przyglądać uważnie należy się też sytuacji producentów wołowiny. Branże można by tu mnożyć.
Kłopoty nie wynikają z faktu, że to czy inne państwo chce zwiększać wysyłki do UE, a z braku długoterminowej strategii ochrony i rozwoju sektora rolnego w Polsce i Unii Europejskiej. Bo czy za strategię rozwojową na poziomie wspólnotowym uznać można dopuszczanie do europejskiego jednolitego rynku produktów niespełniających unijnych norm przy jednoczesnym forsowaniu polityki, której jednoznacznym efektem będą nawet kilkudziesięcioprocentowe spadki skali produkcji rolnej?
Czas skończyć z utyskiwaniem. Ciągłe wyrzuty i przerzucanie się odpowiedzialnością przekuć należy w realny plan, który pozwoli ułożyć się Polsce w nowej rolniczej rzeczywistości. Ona nadchodzi, czy się to nam podoba, czy nie.